I'm a metalhead, I'M A METALHEAD!
Jan. 3rd, 2016 04:51 pmCheck out this guy's YouTube channel, he's amazing!
Co wilk oglądał w kinie
Aug. 30th, 2012 09:02 pmZapraszam do czytania (i komentarzy) :)
Fik X-Menowy
Oct. 29th, 2011 02:57 pm( Rytuał )
[12 + 15 alternatives]
Credit isn't necessary, comments are <3
001 | 002 | 003 |
![]() | ![]() | ![]() |
004 | 005 | 006 |
![]() | ![]() | ![]() |
007 | 008 | 009 |
![]() | ![]() | ![]() |
010 | 011 | 012 |
![]() | ![]() | ![]() |
( Alternatives )
Wow... wow...
Sep. 20th, 2011 09:45 pmJak już kiedyś opowiadałam, moja podświadomość - a dokładnie: moja śniąca podświadomość często mnie zadziwia. Zazwyczaj tym, co potrafi z siebie wygenerować i jak kombinuje sobie różne historie z rzeczy, które ostatnio obejrzałam, zobaczyłam, przeżyłam. Czasami mam wrażenie, jakby w umyśle wilka był drugi wilk - śniący - któremu bardzo zależy, żeby wywołać na mojej twarzy uśmiech (albo zdumienie: "Ooo... A to skąd się...?"). Wyobrażam sobie takiego wilka łażącego po wielkiej sali wypełnionej kawałkami mozaiki. I składającego ze sobą różne kawałki, a potem przybiegającego się pochwalić: "O zobacz, zobacz! Ładne? :D"
Dzisiaj śniła mi się historia dziejąca się w świecie Thora. Czy może raczej: świecie Thoropodobnym, bo przypominało to Asgard, ale żadnych postaci z samego filmu tam nie było. Zamiast tego główną rolę odgrywały tam dwie osoby będące przedziwną fuzją Erika Lehnsherra i Charlesa Xaviera z "X-Men" (i - podtekstowo - także grających ich aktorów, Jamesa McAvoya i Michaela Fassbendera).
Dawno - może dziesiątki, może setki lat wcześniej - Erik i Charles byli zupełnie innymi osobami. Potem zdarzyło się coś (sen nie precyzował, czy był to wypadek czy świadoma decyzja), co sprawiło, że ich osobowości i osoby zlały się w jedno, po czym podzieliły z powrotem. I tak nowy "Erik" jest we śnie bardzo wysokim, szczupłym i czarnowłosym mężczyzną o spokojnym charakterze, którego trudno w jakikolwiek sposób wyprowadzić z równowagi. Jest wojownikiem - ale nie lubi walczyć, bo idzie to nie w parze z jego temperamentem. Jest raczej kimś, kto będzie szukał wszelkich możliwych sposobów, żeby otwartej konfrontacji uniknąć - szuka raczej bardziej "umysłowych" metod rozwiązania problemu.
Co innego Charles: nowy Charles jest chętny do walki i narwany - co zjednuje mu i mnóstwo przyjaciół i zapewnia całą rzeszę wrogów. Jest osobowością typu "serce na dłoni" - podczas gdy Eryk jest zdecydowanym introwertykiem, o bardzo wyważonym usposobieniu. Trudno powiedzieć, czy Charles jest kobietą czy mężczyzną - we śnie było pokazane to tak, jakby nie miało to znaczenia wśród bogów. W każdym razie - podczas owego dawnego Podziału w Charlesie skupiły się wszystkie cechy "kobiece" (czy raczej: kojarzące się z ruchem, gwałtownością, przemianą), Erik stał się taką ostoją spokoju, kimś, ktoo trzyma - często dosłownie - swojego Charlesa w ryzach i nie pozwala mu zrobić sobie kuku.
We śnie nie działo się wiele: Erik i Charles szli właśnie przez ogromny, kamienny korytarz w Asgardiańskim pałacu. Był późny wieczór, więc droga oświetlona była pochodniami, dającymi mnóstwo pomarańczowożółtego światła. Poza nimi nie było nikogo. Korytarz niósł odgłos ich kroków i głosy.
Charles był wściekły. Z jakiego powodu nie wiem, ale ktoś (Loki?) zrobił mu właśnie afront, skrzywdził jakoś jego wyznawców czy coś w tym stylu - generalnie obraził w taki sposób, że Charles aż gotował się wściekłości i koniecznie chciał odwetu. Erik, idący tuż przy nim, tłumaczył mu spokojnie, że ów wróg właśnie takiej reakcji się spodziewał, że zrobił to właśnie, chcąc takiego efektu.
Charles w tej wizji jest osobą bardzo niską, o androgynicznych rysach twarzy. Walczy jakąś paskudną, zadającą okropne rany bronią - takimi dwoma mieczami, które mają ostre zadziory, trochę przypominającymi maczetę. Zwykle chodzi ubrany w lekki pancerz; długie brązowe włosy ma związane ciasno w kitkę.
Eryk nosi się na szaro-czarno - we śnie ma czarną szatę, długi płaszcz i hełm, którego normalnie nie nosi, ale który tym razem założył, gdyż spodziewa się w najbliższym czasie walki/ataku. Charles gotuje się ze złości i nie wiadomo, co z tego wyniknie - jednocześnie ma realne powody do rozdrażnienia, choć jego gwałtowny temperament może sprawić, że zrobi (sobie) więcej szkody niż pożytku.
W chwili, na której koncentrował się sen (ktory w sumie był krótki; miał tylko mnóstwo "informacji dodatkowych") Eryk usiłuje właśnie przekonać swojego Charlesa, żeby ten wstrzymał się jeszcze z odpowiedzią na prowokację. Właśnie przystanęli na środku korytarza; Eryk przykucnął i tłumaczy coś Charlesowi, trzymając dłoń na jego pancerzu. Normalnie Eryk góruje dosyć nad swoim partnerem (jest od niego/niej prawie metr wyższy), więc taka zmiana... perspektywy jest dosyć niezwykła. Charles odpowiada na coś "nie" i "nie", ale widać, że zaczyna się wahać i jego wściekłość - przynajmniej na tą chwilę ostyga.
A właśnie: "partnerzy". We śnie pokazane jest (w "przypisach"), że relację między Erikiem i Charlesem trudno ująć w kategoriach ludzkich. Dawno temu, przed Podziałem, byli towarzyszami broni, przyjaciółmi i kochankami. Teraz - trudno to opisać: choć relacja fizyczna nie zniknęła, są bardziej braćmi. Albo może - bardziej-niż-braćmi.
W chwili tuż przed Podziałem byli przez przez jakimś czasie jednością - teraz znowu są rozdzieleni na dwie osoby, ale każdy z nich ma w sobie część, jakiś aspekt drugiego (na dalekim planie sen tłumaczy, że Podział był odzwierciedleniem jakichś zmian na świecie; albo też te zmiany były rezultatem Podziału).
W każdym razie- na obecnym etapie jeden faktycznie nie może żyć bez drugiego. Nie wiadomo, czy kolejny Podział się zdarzy. Tego rodzaju zjawiska w ogóle są rzadkie. Zarówno Charles i Erik byli wielokrotnie pytani, czy nie jest im teraz dziwnie - i czy nie tęsknią za byciem "sobą". Ale to nie o to chodzi; sam fakt zajścia Podziału jest dowodem ogromnej bliskości - i tak jak teraz jest im właśnie dobrze.
I like my dreams :)
Parę dni temu an_fiction zapostowała swój przepis na mrożoną herbatę; herbata - co mogłam sprawdzić organoleptycznie - smakuje bardzo dobrze i z chęcią bym ją zrobiła. Niestety, jednym z jej składników jest kardamon, którego z jakiegoś powodu nie sposób gdziekolwiek dostać. Na obecnym etapie zaczyna mi się już jawić jako jakaś egzotyczna substancja, jak przyprawa z "Diuny" albo jakiś dziwny minerał. Jestem gotowa się założyć, że wcześniej czy później kardamon przyśni mi się jako nazwa waluty w jakimś SFowym świecie.
Ale ja nie o tym, choć od tego się zaczęło. Otóż, przetrząsając wczoraj kolejny supermarket (w którym mieli z 30 rodzajów pieprzu i ani jednej torebki kardamonu), zajrzałam przy okazji na półkę z prasą, książkami oraz płytami. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w stosie przecenionych DVD wypatrzyłam logu Avengersów. Był to, okazało się, ten film:
Polski tytuł to "Ostateczni Mściciele 2" i o ile rozumiałam, skąd się wzięło "mścicielstwo" (choć tłumaczenie nazwy własnej, która się już przyjęła w oryginalnym brzmieniu uważam za bezsensowną), tak zachodziłam w głowę, skąd pochodzi ta "ostateczność". Okazało się, że ma to swoje uzasadnienie: film dzieje się w świecie Ultimate, czyli jednym z ważniejszych Marvelowych rebootów, który - ogólnie mówiąc - pokazuje, jakby wyglądały losy wszystkich ważniejszych supergrup i superbohaterów, gdyby przyszło im funkcjonować w naszych (mniej więcej) czasach. Idea jest zacna, ale z niewiadomych przyczyn cały ten świat zapadł na historię, którą - w odniesieniu do grupy Xaviera - jeden z moich znajomych określił jako "What if all the X-Men were dicks?" Obcesowe, ale słuszne; Ultimate Avengersów w wersji komiksowej nie znam, ale, wnioskując z tego, jak zachowują się postacie w filmie, widzę, że tu dzieje się podobnie. Z wyjątkami, oczywiście.
Ale do samego filmu: historia opowiada historię T'Challi, późniejszego Black Panthera, władcy afrykańskiego państewka Wakandy. Właściwie tutaj T'Challa władcą jeszcze nie jest, czy raczej: staje się nim w trakcie filmu, po śmierci ojca (po którym przejmuje też superbohaterską schedę). Maleńkie państwo z jakiegoś tajemniczego powodu zaczyna być atakowane przez kosmitów (z którymi - co widać we flashbackach - Avengersi walczyli już w pierwszym filmie i sądzili, że ich pokonali). Nad Ziemią (przez jakiś czas niewidoczny dla radarów) unosi się ogromny statek obcych, przypominający nieślubne dziecko ośmiornicy i firanki. Obcy są zmiennokształtnymi; jeden, od wielu dekad prowadzący na Ziemi rekonesans na poczet przyszłego podboju, upodobał sobie postać nazistowskiego oficera o nazwisku Kreiser. Ponieważ bohaterowie Marvela mają alergię na nazistów (nawet udawanych) wiadomo, że trzeba będzie coś z tym fantem zrobić. Zresztą Steve Rogers zna tego typa z czasów wojny, zabił go już dwa razy i cholera nadal żyje. A to niedopuszczalne.
Ciekawym elementem historii są - jakby to powiedzieć - wątki polityczne: Wakanda jest krajem hiperizolacjonistycznym, nie wpuszczają do siebie żadnych obcokrajowców, nawet jeśli ciż mieliby zapobiec zmienieniu wakandańskiej ludności w galaretę. T'Challa - który w tej nieufności również został wychowany - uważa, że tym razem państwo nie poradzi sobie samo. Ale - gdy zjawiają się Avengersi - zgadza się tylko na udział jednego Kapitana Ameryki. I tak zresztą - w porównaniu z resztą rady państwa - jest postępowy; stąd w filmie mamy fragment, kiedy Black Panther i Kapitan Ameryka muszą przekraść się do stolicy Wakandy, żeby móc miastu (Wakanda w sumie jest tym jednym miastem, otoczonym przez lasy i jakieś tam wioseczki) pomóc.
Film ogląda się gładko, design postaci jest okej (może poza Thorem, który mógłby wyglądać trochę lepiej). Muzyka i głosy postaci są zaskakująco dobre (zwłaszcza Nicka Fury'ego czy Starka). Jakichś poważniejszych błędów w animacji nie dojrzałam (choć może wyszłyby przy dokładniejszym powtórnym oglądzie).
Jeśli chodzi o "dickitude" postaci, to faktycznie, w niektórych momentach rzuca się bardzo w oczy. Szczególnie Hank Pym (a.k.a. Giant Man) zachowuje się tak, że ma się ochotę kopnąć go w cztery litery. I żal czasem Nicka Fury'ego, którego praca chwilami przypomina bardziej babysitting rozwydrzonych (albo emujących - Kapitan Ameryka) postaci niż dowodzenie superjednostką. W klasycznych Avengersach wszystkie postacie działają (mniej więcej) dla wspólnego dobra i celu i są przede wszystkim samowystarczalni jako zespół. Tutaj każdy ciągnie do swego, nie ma właściwie żadnej racji nadrzędnej (nawet zaangażowanie Rogersa w pomoc T'Challi zdaje się raczej sprawą osobistą niż wynikiem bycia Avengerem).
Jedynym wyjątkiem jest Thor. Który, zaskakująco, wychodzi na najbardziej bezinteresownego i najbardziej skłonnego do pomocy członka grupy. Nie tylko opiera się (i to parokrotnie) rozkazowi Odyna, który każe mu nie mieszać w sprawy śmiertelników, ale też ratuje życie Tony'emu, w bardzo spektakularnej scenie, która, gdyby się zdarzyła w komiksie, na pewno stałaby się już źródłem odwołań i podstawą slashów. To Thorowi też najbardziej zdaje się zależeć na funkcjonowaniu Avengersów jako całości. Choć - z przyczyn obiektywnych - jest od ich codziennego życia oddalony.
O ile Ultimate X-Men wychodzi z siebie, żeby przedstawić relację Xaviera i Magneto jako coś więcej niż przyjaźń (a nawet miłość), Ultimate Avengers - przynajmniej w wersji filmowej - robi wszystko, żeby zatrzeć jakikolwiek ślad... bo ja wiem, czegokolwiek, nawet przyjaźni między Stevem Rogersem a Tonym. Generalnie Avengersi robią w tym filmie bardziej grupy bohaterów z łapanki niż ludzi, którzy przywykli do pracy (i bycia) razem. Ma się wrażenie, jakby Nick Fury wszedł któregoś dnia do baru, gdzie spotykają się herosi i powiedział "ty, ty i ty - będziecie od jutra rządową supergrupą".
Fajną rzeczą - przynajmniej z mojej perspektywy - było dopatrywanie się w filmie odniesień do znanych filmów fantastycznych. Nie wiem, na ile było to świadome - czy może raczej: na ile był to trybut, na ile bezczelna zrzynka - ale ciekawie było widzieć momenty "mrugnięcia okiem" scenarzystów i rysowników, motywy, w których myślało się "Okej... a więc autorzy lubią "Wojnę światów"... i "Indianę Jonesa"... i "Ghostbusters"... I "Dzień Niepodległości".
Generalnie oglądało się to w porządku i nie żałuję tych 9,99.
Poszukiwania kardamonu nadal trwają.