Pola Elizejskie
Apr. 26th, 2006 04:05 pmTytuł: Champs-Elysées
Autor: Gokuma
Rating: G
A/N: Do tego fika mam ogromny sentyment i mam nadzieję, że wam spodoba się również. Opisane tu wydarzenia dzieją się po "The Morning After" a cały fik jest pokłosiem pewnej dyskusji, jaka miała swego czasu na forum NL...
Miłego czytania!
Champs-Elysées
Być może policzono mu jakieś zasługi lub też po prostu nie potrafił sobie przypomnieć pośledniejszych stanów. Pierwszym, co pamiętał, było błotniste dno rzeki i ogromny cień rosnącej nad brzegiem trawy. Życie ponad wodą nie trwało zbyt długo - zaledwie kilka letnich miesięcy. Gdy nastała jesień i na dworze się ochłodziło, znikło, nie pozostawiając po sobie niemal żadnego śladu.
Następne rozpoczęło się na pustyni i trwało długo, znacznie dłużej niż poprzednie. Doskonale pamiętał z niego gorąco, dotyk piasku na schodzącej ciągle łusce i każdy kamień, pod którym chronił się przed zimnem nocy. To życie było ciche, niespieszne, skupione na sobie i monotonne. Skończyło się wraz z szumem skrzydeł i krzykiem sowy, która upatrzyła go sobie na ofiarę.
Z kolejnego wcielenia pamiętał tylko bieganie – wieczne uciekanie lub gonienie, ile tylko sił było w drobnych łapach. Stado, do którego należał, wiecznie coś albo ścigało, albo też było ścigane przez większe drapieżniki. Ulubione jego pożywienie stanowiły wówczas małe żmijki, o czym obecnie myślał z lekkim niesmakiem. Ale – jak sobie tłumaczył – nie miał wtedy specjalnego wyboru.
Kolejny etap – życie kocura – wspominał dosyć miło. Jego pani była ciepłą, spokojną osobą, lubiącą go przytulać i rozpieszczać. Pamiętał zasypianie – na dużej, miękkiej poduszce, ułożonej obok szumiącej cały czas machiny. Pamiętał też ciche stukanie, gdy ręce pani dotykały szybko kolejnych klawiszy i kosmyki jej czarnych włosów. Sięgał po nie czasem, trącając łapą, gdy uznał, że poświęca mu zbyt mało uwagi. Pani śmiała się wtedy i nie odrywając wzroku od ekranu, sięgała po jakiś smakołyk.
Zmieniał się szybko - z nierozsądnej kulki stał się w ciągu paru lat dużym, poważnym kotem. Wszystkie inne stworzenia w domu traktowały go z respektem. Sam – poza panią – szanował tylko dwie ludzkie istoty, przychodzące do pani zwykle razem. Obie pachniały sobą nawzajem i pamiętał je od bardzo, bardzo dawna. Zwykle wdrapywał się którejś na kolana i zasypiał, głaskany i drapany przez drugą za uchem. Większość życia upłynęła mu zatem na spaniu i pilnowaniu, by pani nie stało się nic złego.
Panterą był natomiast raczej marną, choć sam nie wiedział dlaczego. W końcu coś podobnego znał już dobrze - w nieco mniejszej skali. Samotne polowania nigdy jednak nie były jego pasją, a tutaj stanowiły nieustanną konieczność. Na zawsze już potem pozostała mu awersja do dżungli i dusznego, wilgotnego powietrza. Skończył to „bycie”, sam nie wiedząc kiedy, gdyż pantery nie przywiązują do takich spraw wielkiej wagi.
Swoje pierwsze życie w ciele człowieka przegorączkował, wożony ciągle do szpitala i karmiony nowymi lekami. Z tym wspomnieniem zlewał mu się czasem inny szpital, w którym również szemrały podłączone do niego maszyny. Umarł, zanim zdążył otrzymać jeszcze swoje imię. Przed śmiercią zobaczył anioła – wysoką postać o długich, białych włosach, patrzącą na niego czułym, pełnym troski spojrzeniem.
Gdy opowiedział to wszystko swojemu psychoanalitykowi, ten spojrzał na niego podejrzliwie i zaczął coś zawzięcie skrobać w swoim notesie. Następnie zadał mu cały szereg pytań, w których trudno było dopatrzyć się sensu. Nie, nie był bity w dzieciństwie, rodzice nie opowiadali mu strasznych bajek, nie, nie myślał nigdy o szybkiej śmierci i nie, nie cierpiał na napady melancholii. Życie płynęło mu bezproblemowo, wolnym, ustalonym rytmem; do pracy wychodził o dziewiątej rano i wracał o dwudziestej, tuż po wieczornym serwisie.
Czasem, co prawda, dręczyła go myśl, że czegoś w jego życiu brak – ale spychał ją gdzieś na bok, biorąc się za kolejny materiał. W pracy był bardzo popularny – zarówno wśród widzów, jak i swoich współpracowników. Prędko nawiązywał romanse i równie szybko je zrywał; jego liczne podboje stały się częścią towarzyskiego folkloru.
Gdy zasypiał koło poznanej ledwo co dziewczyny, od czasu do czasu pojawiały się w jego snach dziwne rojenia. Śnił o kimś, kto przygarniał go do siebie zupełnie inaczej, o kimś, z kim seks był zupełnie inny, o kimś, w kogo ramionach zasypiał wiele-wiele razy. Budził się po tych snach zły, niespokojny, spoglądając ponuro na śpiącą przy nim piękność. Rankiem zachowywał się oschle, udając, że się gdzieś spieszy i rzucając gorzkie, kąśliwe komentarze.
Kiedyś któryś z jego kolegów zaproponował mu napisanie autobiografii, ale zbył tę propozycję wzruszeniem ramion. Naprawdę w jego życiu nie zdarzyło nic ciekawego, nic rzeczywiście godnego uwagi. Wszystko, co było interesujące, spotykało innych ludzi – tych, z którymi rozmawiał, o których pisał, z którymi przeprowadzał wywiady. Lata płynęły mu monotonną, nieprzerwaną strugą, bez żadnych większych wstrząsów i żadnych specjalnych radości. Nie miał kłopotów – i to najlepsze, co mógł o tym życiu powiedzieć.
Któregoś wieczora wybrał na plażę rozciągającą się tuż za jego domem. Szedł boso, czując jak mokry piasek przykleja się mu do stóp i znika, obmywany przez napływające nieustannie fale. Po drodze mijał mieszkających nieopodal ludzi, uciekających przez zaczynającym właśnie zacinać deszczem. W pewnej chwili zaczął biec, strasząc tym szukające posiłku mewy.
Gdy dotarł do pomostu, serce biło mu bardzo szybko – może nawet zbyt szybko, jak na mężczyznę w jego wieku. Oparł się o zielonkawą od morskiej wody poręcz i spojrzał w górę; na schodach nie było nikogo, większą część pomostu została przykryta przez kogoś ochronną folią. Niech przestanie padać – mignęło mu w głowie. – Nie mogę zamoczyć nowego płaszcza.
Nim zdążył zastanowić się nad tą myślą – od lat nosił kurtki, nie płaszcze – poczuł ostry, przenikliwy ból w sercu. Zachłysnął się wdychanym zbyt szybko powietrzem, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Ból promieniował coraz mocniej, oblepiając wnętrze ciała ciepłym, lepkim błotem. A więc to tak – zdążył tylko pomyśleć. I nagle wszystko znikło.
Wydawało mu się, że upadł, ale gdy znowu otworzył oczy, stał prosto, na środku wielkiego, wysypanego żwirem placu. Słońce świeciło mocno, susząc mu włosy, w których nie było nagle żadnej siwej nitki. Wokół tłoczyło się mnóstwo ludzi – nierozumiejących, co się dzieje, niespokojnych o to, co się teraz z nimi stanie.
Patrząc ponad głowami tłumu, ujrzał niewielkie podwyższenie, na którym stało kilku ubranych na czarno kapłanów czy może mnichów. Wpatrując się w nich usilnie, poczuł, że skądś to zna, że przecież musiał już to widzieć…
Tłum rozpadł się nagle na dwie części; w ciżbę ludzi wszedł oddział odzianych w czerń wojowników. Znam to, znam bardzo dobrze - myślał gorączkowo, próbując przecisnąć się na przód szpaleru. Z miejsca, do którego udało mu się dotrzeć, dostrzegł wśród czerni dwie białe postacie – drobną, smukłą dziewczynę i mężczyznę, podążającego za nią statecznym krokiem. Dziewczyna minęła go, spiesząc dokądś w sobie tylko znanym celu; mężczyzna nadszedł dopiero po kilku minutach. Był wysoki, miał długie, białe włosy, spływające luźno na ramiona.
…Jesteś piękny, zawsze byłeś piękny – błysnęło mu nagle w głowie. Tknięty jakimś impulsem, zaczął przepychać się do przodu.
Mężczyzna rozejrzał się wokoło. Raptem stanął jak wryty i spojrzał w jego stronę.
…Pamiętam, pamiętam… - nie zdążył już dokończyć tej myśli, gdy nagle otoczyły go silne ramiona. Świat utonął w otaczającej go zewsząd bieli. Jyuushirou – przypomniał sobie w końcu, a wraz z imieniem wróciło wszystko inne. Wtulił się w ten mocny uścisk, zamykając dłonie na szorstkiej materii płaszcza. Jyuushirou Ukitake całował go po czole, skroni i włosach:
- Tak bardzo za tobą tęskniłem, Shunsui..! I wreszcie, wreszcie jesteś..!