Dziwny fik nr I - Murakami
Aug. 29th, 2006 02:22 am![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Już dawno nie pisałam nic nie-Bleachowego, a jeszcze dawniej - czegoś z tak minimalnego fandomu (jeśli w ogóle on istnieje), jak ten. Ale naczytałam się ostatnio Murakamiego, w tym jego zbioru opowiadań, w którym znajduje się utwór "Tajlandia" i oto, jakie są tego efekty...
Wożąc pana Hosgrove
I bow to the divine in you
Przy dźwiękach “Chimes in Blues” zbliżam się do podjazdu. Silnik Granda mruczy, gdy zwalniam przy bramie, która otwiera się po chwili bezszelestnie. Zostawiam auto w garażu, zamykam drzwi i opuszczam teren posesji. Okna domu są jak zwykle ciemne.
Wracam do swojego mieszkania. Przy taktach „Fireworks” przebieram się, zakładam domowy strój i idę do kuchni. Lodówka jest prawie pełna, nie jem ostatnio dużo. Wyjmuję z szafki kilka kromek ryżowego chleba i talerz. Ekspres pyka cicho, podgrzewając wodę na wieczorną kawę.
Po kwadransie gaszę światło w kuchni i wchodzę do pokoju, który William zawsze nazywał „salonem”. W istocie to niewielkie pomieszczenie, ledwie 12 metrów, za nim jest tylko przepierzenie i maleńka dziupla z półką na książki i łóżkiem. Zmęczony, siadam na wysłużonym fotelu i zamykam oczy. Kawa paruje, napełniając cały pokój swym zapachem.
Wczoraj byłem na cmentarzu, gdzie znajduje się grób Williama. To duży, płaski plac, z równymi, niemal identycznymi prostokątami nagrobków. Chciałbym, by zależało ode mnie coś więcej niż tylko kolor kwiatów, ale nie będę niepokoić Williama walką. Zamiast tego jak zwykle złożyłem przy jego grobie gałązkę magnolii i pomodliłem się, prosząc dla niego o lekką i spokojną drogę. Potem wróciłem do samochodu i na pagerze znalazłem zlecenie na nowy tydzień. Dziś jest wtorek. W moim domu jest cicho i pusto.
Nigdy nie rozumiałem fascynacji Williama moim mieszkaniem, zdawało się, że lubi tu przebywać, o wiele bardziej niż w swoim własnym „pałacu”. Nie było tu służby, ani czterech sypialni i tarasu. A mimo to wciąż widzę go, siedzącego na tej skrzypiącej z roku na rok coraz bardziej sofie i nucącego słyszaną właśnie melodię.
Nasz związek był ukryty, wiedziało o nim ledwie parę osób, a i te traktowały to z niedowierzaniem: mężczyzna o takim statusie jak Hosgrove nie miał po prostu prawa związywać się z kimś tej samej płci, i to o randze wielokrotnie niższej. Czasami czułem, że w jego sercu wzbudza się z tego powodu burza; ale uciszałem ją szybko, by przez nierozwagę nie zrobił sobie ogromnej krzywdy.
Dobrze mi było tak właśnie: w ukryciu, cieniu, na zapleczu świata, którym dyrygował William Hosgrove. Moim zadaniem było dowozić go do wszystkich miejsc na czas i załatwiać drobne sprawunki, małe zlecenia, za szczegółowe, by powierzać je komuś z zewnątrz. Z czasem nauczyłem się odgadywać drobiazgi, które mogły sprawić mu przyjemność: ulubiony gatunek kawy, cicho włączona muzyka, puszka świeżo usmażonych owoców. Zacząłem odczuwać radość, przyczyniając się do jego radości, wywołując na jego twarzy uśmiech zadowolenia lub ulgi. Lubiłem patrzeć na niego – spokojnego, otoczonego komfortem i znajdowałem przyjemność w tym, że w dobrym samopoczuciu Williama Hosgrove, ja również mam swój maleńki udział.
To on nauczył mnie słuchać jazzu; przez długi czas pozostawałem obojętny wobec muzyki – to było coś w tle, nieistotnego, nieważnego. Hosgrove sprawił, że zacząłem przysłuchiwać się jej z uwagą: chciałem zrozumieć, usłyszeć w jazzie to, co on.
Czy udało mi się – nie wiem: nie wiem, czy słucham muzyki, czy wspomnień, oplątanych wokół melodii; słów Williama przebrzmiewających przez każdą piosenkę, każdy jazzowy standard. Muzyka była dla niego odpoczynkiem, przestrzenią, w której czuł się dobrze, bezpiecznie. Nie miała nic wspólnego z jego codziennymi zajęciami, gwarem, spotkaniami, tłumem. Nie znałem poza nim człowieka, dla którego muzyka byłaby tak bardzo miejscem. Wypełnione jazzem, wypełnione nim, moje życie nabierało celu i sensu.
Wspomnienia już dawno pomieszały mi się, zbiły w jedno; czasem muszę długo zastanawiać się, by przypomnieć, które zdarzenie miało miejsce najpierw, które potem. Wspólne dni, lata krążą w mojej głowie – lwia część pamięci, bo naprawdę nie zdarzyło się w moim życiu wiele rzeczy niezwiązanych w jakiś sposób z panem Hosgrove.
Nasze zbliżanie się było ostrożne, niespieszne: minęły trzy lata, nim William odważył się na pocałunek, kolejny rok, nim spędziliśmy razem noc - w moim domu, który nigdy nie zdawał mi się tak niezwykły, jak wówczas. W Williamie cały czas tkwił lęk, że zgadzam się tylko na to, pozwalam – ze względu na jego zwierzchność i status. Za młodu byłem człowiekiem dosyć porywczym i gdybym wyczuł podobną myśl w kimkolwiek innym, niechybnie skończyłoby się na zerwaniu kontaktów, skandalu i ciężkich obrażeniach. Ale w n i m było coś, co sprawiało, że porywczość wycofywała się, nikła - po to, by inne emocje grać mogły pierwsze skrzypce.
Zdjęcia z albumu, który nigdy nie istniał: William nucący mi do ucha jakąś piosenkę, ja – przykrywający go kocem podczas postoju w drodze do Satthip. William – ustawiający igłę adaptera na ulubionym fragmencie płyty; okrywający pocałunkami moją szyję, zdejmujący ze mnie ubranie z entuzjazmem, z jakim rozpakowuje się zwykle świąteczny prezent.
Sceny z mojego – naszego - życia łączą się w zadziwiający sposób: jego czoło przyciśnięte do mego ramienia, jego czoło – marszczące się nad jakimś skomplikowanym dokumentem. Moja dłoń – odpinająca guziki jego marynarki, moja dłoń – dotykająca wychudłej, rozgorączkowanej twarzy, goląca ostrożnie ślady zarostu. Ja – pochylający się nad Williamem, zamykającym mnie w ciasnym, drżącym uścisku; my – z trudem mieszczący się pod prysznicem w mojej ciasnej łazience, pijący poranną kawę i wymyślający wyjaśnienia, dlaczegoż to szanowny pan Hosgrove nie zjawił się w swojej rezydencji dzień wcześniej. Ja sam, stojący na uboczu, podczas pogrzebu - „rodzinnej ceremonii”.
Jestem stary; nie mam przed sobą zbyt wiele życia; to dobrze, bo nie chcę być sam zbyt długo. Moje życie jest spokojne, nadal pracuję, choć właściwie nie muszę – po to, by skrócić jakoś czas oczekiwania.
Śpię po parę godzin; nocą słucham płyt, czasem czytam gazety, które opowiadają o dziwnym, trochę strasznym świecie.
Nie wiem, ile jeszcze lat. Ale jestem już gotów.
no subject
Date: 2006-08-29 08:01 am (UTC)Powiedz mi, to jest fan-fic czy też opowiadnei inspirowane?
no subject
Date: 2006-08-29 09:23 am (UTC)no subject
Date: 2006-08-29 10:19 am (UTC)no subject
Date: 2006-08-29 01:49 pm (UTC)no subject
Date: 2006-08-29 04:44 pm (UTC)no subject
Date: 2006-08-30 07:01 pm (UTC)no subject
Date: 2006-08-29 09:24 am (UTC)Miałbym chęć na twoje opowiadania poza NL i fandomami, I guess. Jeżeli byłby na takim poziomie, to nawet bym sobie poczekał i z tych okruszków gokumową antologię zrobiłXD
btw, Koralgol nie komentuje, jest narazie w transie, jak mu przejdzie wrzuci opinię;)
no subject
Date: 2006-08-29 02:30 pm (UTC)Bardzo się cieszę, że fik ci się spodobał ^__^ Ten spokój płynie z samej postaci, z delikatności, z jaką ją Murakami przedstawił i w jaką ze swoim fikiem usiłowałam się wpasować.
Język polski faktycznie straszny czasem jest, ale tym większa satysfakcja, jeśli się podoła oporowi materii.
Dziękuję bardzo za opinię *hugs*. :')
no subject
Date: 2006-08-30 07:59 pm (UTC)Udało ci się uchwycić nawet ten specyficzny "norweski angielski" którym posługuje się bohater. Poprostu czuć, że to on mówi :) Taki oszczędny, pozbawiony patosu i wielkich słów.
"nie wiem, czy słucham muzyki, czy wspomnień, oplątanych wokół melodii" - *_*
Jednym słowem cieszę się, że nie zrezygnowałaś z tego pomysłu.
no subject
Date: 2006-08-31 10:08 am (UTC)no subject
Date: 2006-08-31 08:51 am (UTC)Już za sam tytuł, który jest bodaj przeróbką tytułu jednego z moich ulubionych filmów "Wożąc panią Daisy" mógłbym cię uściskać.
Nastrój genialny, angielska kawa, smażone owoce i pusty dom. Zdania nie przeładowane, zgrabne, mało przymiotników a jednak słowa użyte tak, że oddają same z siebie aromat, specyficzny, szaruga angielska, zmarznięta nieco style norweskim, jak pisał Un. Kapitalne. Użyć słów tak, żeby wyeksponowac ich znaczenie bez dookreślania, to sztuka przez duże S. Dużo tutaj Sztuki moim zdaniem:)
Nie mam zastrzeżeń ani do gramatycznej strony, ani do stylistycznej, ani do żadnej innej, ponieważ jestem oczarowany, zaczarowany i wg mnie to twój najlepszy jak do tej pory tekst. Mówię z całym zdecydowaniem i premedytacją, żeby nieco wyciągnąć cię z fandomów mang/anime:) Jeżeli morze i Murakami tak na ciebie działa, to znak, że musisz częściej czytać Murakamiego i wyjeżdżać:)
Nawet wydrukowałem sobie to opowiadanie, żeby w drodze powrotnej było co przeglądać:) ponieważ mam potrzebę obcowania z tym tekstem jesce trochę dłużej i poza viatorowym laptopem:)
pozdrawiam i życzę weny, oraz oby wszystkie twoje ff/opowiadania były taki:)
no subject
Date: 2006-08-31 10:47 pm (UTC)Pozdrawiam również - G.
no subject
Date: 2006-09-02 08:25 am (UTC)no subject
Date: 2006-08-31 04:39 pm (UTC)świetne opo, choć ciężko na nie samemu trafić do twojego lj, na szczęście mnie zaalarmowali ^.^;
no subject
Date: 2006-08-31 06:43 pm (UTC)