Gin, Renji, Yumichika...
Jun. 6th, 2006 06:31 pmPodążając korytarzem, Renji słyszał szelest głosów, poważnych i smutnych, złych i zadziwionych. Licząc wejścia, odnalazł wreszcie to właściwe, pchnął ciężkie drzwi i wyszedł na wykładaną kamieniem klatkę schodową. Stopnie prowadziły stąd tylko w dół; od kamiennych płyt wiało piwnicznym chłodem.
U podnóża schodów zapaliło się małe światełko. Abarai zszedł szybko, trzymając się wyślizganej poręczy. Drzwi pomieszczenia na dole otworzyły się i chwilę potem Renji znalazł się w środku.
Byli tu już wszyscy – Komamura, Unohana i jeszcze kilku spośród tych, którzy nie zginęli i nie stracili nikogo w czasie rozprawy z Aizenem. Jyuushirou na czas żałoby zamknął się w swoim ugendou; nieobecna była również warująca przy łóżku Yoruichi Soi Fon.
Renji przybył tu na wyraźne żądanie swego taichou, źle znoszącego uziemienie w szpitalu Seiritei. Rany Byakuyi goiły się wolno, Abarai wiedział jednak, że gdyby pospiesznie się nie zgodził z a s t ą p i ć swojego kapitana, ten zwlókłby się z łóżka i dotarł tutaj, by wziąć udział w uświęconej Protokołem ceremonii.
Przywitawszy obecnych skinieniem głowy, Renji stanął na swoim miejscu – szóstym w rzędzie. Szereg kapitanów przerzedzony był jak nigdy, każde zaś wolne miejsce oznaczało utratę bądź zdradę. W milczeniu, Renji dotknął swojego miecza i spojrzał na środek zalanego białym światłem pomieszczenia. Zabimaru zamruczał, czując moc zanpakutou sługi Wielkiego Zdrajcy.
Ichimaru położono na niewielkim podwyższeniu, przykrytym cielistą tkaniną. Na brzegu leżało kilka małych noży, ampułek i innych przedmiotów, których przeznaczenia Abarai nie znał. Ciało leżącego wydawało się niesłychanie bezbronne i Renji nie mógł, niespodziewanie dla siebie, opanować nagłego drżenia.
W ciszy przyglądał się, jak do zmarłego podchodzą pomocnicy Unohany, jak wyłuskują jego ciało z resztek wierzchniej szaty i odwracają na bok. Część lekkiej tuniki przywarła do pleców i medycy musieli użyć jednego ze swoich specyfików, by ją w końcu oderwać. Abarai otworzył usta w niemym „o”, gdy przekonał się, że skóra na plecach Ichimaru spalona jest aż do kości i że cały grzbiet mężczyzny, to jedna wielka rana.
Zanpakutou Renjiego mruczał, przekazując mu w swoim, słyszalnym tylko Abarai języku, mogące go zaciekawić informacje. Miecz-wąż wiedział, że jego właściciel interesuje się naturą widzianych właśnie obrażeń i emanując lekko swoją aurą, starał się tę wiedzę uzyskać. Spomiędzy pojedynczych syków i warknięć fukutaichou wyłowił wiadomość, że w ranie tkwią jeszcze drobinki obcego reiatsu i że zadana została niewątpliwie mocą kogoś w randze kapitana.
„Shunsui”, domyślił się Renji; przed oczami mignęła mu postać zmarłego niedawno taichou. Kyouraku zginął z rąk Aizena, nie odzyskawszy przytomności po stoczonej z nim walce. Byakuya, który trafił do zamku Sousuke znacznie wcześniej, nie mógł powiedzieć, jak to się stało, że on – a nie Shunsui – przeżył, nieprzytomny i wydany na łaskę oraz niełaskę Wielkiego Zdrajcy.
Ostrza maleńkich noży zalśniły w świetle lamp. Wnętrza dłoni Ichimaru zostały nacięte, w rytualnym geście oznaczającym, że zmarły nie był godny noszenia miecza. Stojący na końcu szeregu Hitsugaya skinął głową, przyświadczając, że zgadza się z tym w zupełności.
Szereg rozproszył się i kapitanowie obstąpili podwyższenie, spoglądając z bliska na byłego taichou. Ogromny cień Komamury padł na bezwładne ciało, gdy wysoki kapitan jako pierwszy uniósł swój miecz. „To on” powiedział po chwili i odszedł, nie poświęcając już zdrajcy ani jednego spojrzenia. Podobnie uczynili też po kolei inni taichou.
Wreszcie wszyscy odeszli, a ciało Ichimaru zostało częściowo przysłonięte. Abarai przyglądał się, jak na podwyższenie naciągana jest gruba sztywna, płachta. Nie biała – jak uświadomił sobie Renji po chwili – ani nawet czarna, która przysługiwała nawet najpośledniejszemu z shinigamich. Z krótkiego wyroku odczytanego przez Komamurę dowiedział się, że popioły Ichimaru nie zostaną oddane powietrzu, lecz że zostanie on zakopany w ziemi, jak zwierzę.
Abarai przypomniał sobie udręczoną twarz Jyuushirou i rany swoich przyjaciół, krąg płomieni wokół Kyouraku i pogrzeb całej niemal szóstej dywizji. Palący gniew przeszył jego serce i z trudem powstrzymał się od wykrzyczenia, że to bardzo dobrze, że tak, że ten lisi zdrajca na nic innego sobie nie zasłużył…
*
Maleńkie noże, zużyte podczas rytuału ampułki grzechoczą, spadając na dno pojemnika; trzymający go medyk sięga po stosik zwęglonych szmatek. Z twarzy Ichimaru – pozbawionej swej uśmiechniętej maski – bije dziwny smutek. I naraz Abarai sobie uświadamia, że to niemożliwe – niemożliwe, na pewno, by Shunsui zadał cios komuś odwróconemu do niego tyłem. A potem przypomina sobie, gdzie znaleziono ciało Ichimaru, że jako jedyny został ułożony osobno, że jego, jedynego, ktoś chciał oddzielić od reszty. I że – myśli Abarai płyną teraz bardzo szybko - Aizen przed walką z Ukitake nie miał na sobie żadnej rany, choć Kyouraku rzucił w niego mocą dorównującą bankai.
Fragmenty układanki zaczynają składać się w zadziwiający sposób i Renji zastanawia się nad nimi przez całą drogę do szpitala. W końcu dociera do budynku i idzie do znajomego pokoju. Przez oszklone drzwi widzi, że Byakuya śpi, poddawszy się wreszcie działaniu któregoś z leków. Abarai zostaje na zewnątrz, co jakiś czas zerkając na pogrążonego we śnie kapitana.
„Nie, nie Aizen. I nie Gin przecież.
Niemożliwe.”
A/N: Tytuł fika pochodzi z wiersza Stanisława Grochowiaka. Nie wiem, skąd po tylu latach wzięli mi się nagle turpiści...