Opowieść pustynna
Jun. 18th, 2007 10:19 pm![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Tytuł: Jeśli zobaczysz
Autor: Gokuma
Rodzaj: między SF a fantasy
...Zapraszam do lektury!
Jeśli zobaczysz
Obserwatorzy tacy jak ja mają własną skalę niezwykłości odwiedzanych światów, różną od tych, które ustala Wspólnota Planet. Według oficjalnych źródeł Raaji jest światem ziemiopodobnym, gdzie najprawdopodobniej zaszła równoległa ewolucja. Tutejsi mieszkańcy są bardzo podobni do ludzi. Właściwie są ludźmi, choć nikt jeszcze nie zabrał się za badanie ich genomu.
Nazywam się Kew Lazarus i jestem Obserwatorem od dziewięciu lat. Jestem również empatą, co sprawia, że łatwiej prowadzić mi zlecone przez Radę Wspólnoty misje. Od czasu, gdy ukończyłem akademię w Hax Martens, zwiedziłem już dziesiątki różnych światów. Raaji nie jest wśród nich ani największym, ani najdziwniejszym.
Raaji to średniej wielkości planetka, podobna do mojej rodzinnej Pestery. Ma tylko jeden wielki kontynent, również nazywany Raaji. Obmywa go ze wszystkich stron ocean, pełen trującego, wulkanicznego mułu. Zdatna do picia woda znajduje się tylko wewnątrz kontynentu. Brzegi i północ Raaji są wyludnione i puste.
To bardzo gorący świat, podobny do Lax i Pator; ogromne jego połacie zajmują stepy i pustynie. Nie ma wielu rodzajów roślin. Ziemia wokół wulkanicznego pasa jest popękana i jałowa. Wszystkie miasta – mniejsze i większe osady - skupione są w centrum i na południu kontynentu.
Na Raaji jestem ambasadorem – czy raczej kimś w rodzaju ambasadora, do czasu, aż Wspólnota nie postanowi założyć tam swego przedstawicielstwa. Ale nie zdarzy się to w najbliższym czasie – statki Wspólnoty rzadko zapuszczają się w ten region, mając do dyspozycji wiele ciekawszych kierunków ekspansji. Raaji jest planetą niegościnną – ograniczone zasoby nie pozwalają na przyjmowanie imigrantów; obcych, z innych światów, można by w każdym mieście policzyć na palcach jednej ręki.
Mimo to w mojej prywatnej skali niezwykłości (od jeden do dziesięć, nic specjalnie wyrafinowanego), Raaji zajmuje miejsce dosyć niskie. Dwa – trzy najwyżej; widziałem światy daleko bardziej dziwne. Byłem na Snag, zamieszkanym przez olbrzymie rozumne węże; byłem na Lete, gdzie umarli mieli w sobie więcej żywotności niż żywi i gdzie ludzie – do śmierci – zdawali się być pogrążeni w lunatycznej śpiączce; w Tryvesti, gdzie jedynym moim rozmówcą był brunatny, myślący kisiel; w Cerex, którego mieszkańcy okazali się być jednym, olbrzymim umysłem. Naprawdę niewiele rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć.
Empatia pomaga w wielu rzeczach – zwłaszcza, gdy można ją zablokować, by nie działała zawsze. Niektórzy moi koledzy z Hax Martens tracili zmysły, gdy tylko znaleźli się w tłumie. Mój dar jest dosyć grzeczny: pozwala się na czas stłumić, a przy silnym natężeniu woli zezwala nawet na czytanie niektórych myśli. Tego rodzaju zdolności zdarzają się na Pesterze nieco częściej niż w innych światach. Stąd wielu Obserwatorów pochodzi właśnie z mojej planety. W wielu przypadkach czytanie, widzenie myśli, pozwala zrozumieć więcej niż da się to zrobić jedynie za pośrednictwem słów. Mam nadzieję, że na Raaji będzie podobnie.
Jestem tu od wielu miesięcy i dowiedziałem się mnóstwa rzeczy; wszystkie – czy prawie wszystkie – nagrane lub spisane powędrowały już w formie raportów do Rady Wspólnoty. Niech tam się nad tym głowią. Moją pracą jest dowiadywanie się – nie rozumienie – ale chyba dostanę bzika, jeśli nie dowiem się – i nie zrozumiem – jednej rzeczy.
Na pewno domyśliliście się, jacy zamieszkują tu ludzie. Ze Znanych Planet najbardziej chyba przypominają mieszkańców pustynnego Pator. Nomadzi, podzieleni na plemiona, te zaś na szczepy, z silnym, rządzącym twardą ręką przywódcą. Wytrwałość jest wyznacznikiem potęgi – wytrwałość i siła fizyczna, o wielu sprawach decyduje się podczas rytualnych pojedynków. Najpotężniejszy zaś jest wódz naczelny, halleh, imperator, który potrafi udowodnić swoją przewagę nad innymi.
Też mi się tak wydawało.
A tu figa.
Obecnemu halleh zostałem przedstawiony zaraz po przyjeździe, gdy tylko zdążyłem się umyć i przebrać w ceremonialne stroje. Mieszkańcy Raaji lubią ceremonie i są przywiązani do swych obrzędów. Gdy stałem wśród ubranych jak ja, w żółto-pomarańczowe płaszcze osób, usiłowałem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał władca tej krainy, ów halleh, którego imię powtarzano w słowach i myślach. Powtarzano z głęboką czcią, więc mogłem przypuszczać, że władca ten cieszy się wśród swych poddanych szacunkiem. Audiencja u niego była powodem do chwały i dumy. Co jakiś czas docierały do mnie myśli, o łaskach, które spłyną na daną osobę – na cały szczep, cały ród – przez sam fakt zobaczenia.
I tylko dlatego, że czytałem myśli, udało mi się uniknąć okrzyku zdumienia, gdy wprowadzono władcę i gdy usiadł on na tronie – ogromnym, kamiennym meblu, wyglądającym, jakby wyciosano go z jednego głazu. Surowość tej rzeźby uwydatniała wszystko, co wzbudziło moje zdumienie – halleh był młodym mężczyzną, o nadzwyczaj delikatnych rysach, o spojrzeniu tak łagodnym, że wydawało się dziwne, że jest w stanie przewodzić czemukolwiek czy komukolwiek. To nie był ktoś, komu powierzyłbym swoje życie. A tym bardziej naród czy całe państwo.
W sali panowało jednak pełne szacunku milczenie; myśli wypełnione były respektem i czułością, oddaniem i bliżej niesprecyzowaną nadzieją. Nadzieją na co – nie wiedziałem, odkrycie tego wymagałoby znacznie dłuższego czasu. Czasu, którego, jak się okazało, nie miałem, ponieważ przy tronie stanęła zaraz chmura gradowa.
„Chmura gradowa” – przysięgam, że taka była moja pierwsza myśl, gdy tuż za halleh pojawił się drugi mężczyzna – potężny i wysoki, który, w odróżnieniu od władcy, nie zaszczycił zebranych ani spojrzeniem. Miał ponurą, ogorzałą od pustynnego wiatru twarz, skośne, zmrużone teraz oczy; patrzył jedynie w stronę tronu. Ubrany był w długi, ciemnogranatowy płaszcz; na głowie miał tego samego koloru turban; spod zawoju wymykały się rude, nierówne włosy. Dłonie osłaniały grube, bojowe rękawice. Wydawało się, że jest nimi w stanie skruszyć żelazną sztabę.
To wszystko zauważyłem później; najpierw bowiem przeczytałem emocje. Czy raczej emocje przeczytały mnie, ponieważ zalały mnie nagle, tak szybko i potężnie, że przez chwilę nie mogłem się od nich uwolnić. Była tam wrogość – niesamowita, przerażająca w swojej mocy wrogość wobec wszystkich, którzy chcieliby zrobić coś – cokolwiek – siedzącemu na tronie mężczyźnie. Tej emocji towarzyszyła wizja zadawania bólu, dręczenia, wytaczania krwi. I łamania kości – w tej samej chwili podobne wspomnienie pojawiło się przelotnie w paru umysłach, więc nie była to tylko czcza groźba. To jednak nie wszystko. Nie wiem, jak udało mi się wyczuć to wówczas i nie krzyknąć z odrazą: obok wrogości, przed wrogością, wszędzie, tkwiła ogromna świadomość posiadania, pierwotna, prymitywna podobna niemal do zwierzęcej. „Najlepiej, gdybyście nie mogli go nawet widzieć”, „Najlepiej, gdybyście nie odważyli się nawet na niego patrzeć”, „Mój”, „Niech ktoś tylko spróbuje” – to wszystko splatało się w mocny, niezwykle silny przekaz. Czuli to wszyscy, nie tylko ja; stojący najbliżej tronu cofnęli się odrobinę, bezwiednie.
Dobrą chwilę zajęło mi odepchnięcie tych najsilniejszych emocji. Dopiero po paru minutach zacząłem normalnie widzieć – przeciw tak intensywnym uczuciom nawet najbardziej wyćwiczony dar nie daje żadnej obrony. Oprzytomniałem na czas, gdy zaczęła się audiencja. Mimo to fakt, że udało mi się wtedy podejść przed tron bez potykania, uważam za jedno ze swoich znaczniejszych osiągnięć.
Tak więc stanąłem przed Najjaśniejszym Tahją – i muszę przyznać, że ten drobny mężczyzna w pełni zasługiwał na swój przydomek. Jego umysł był jasny i czysty jak promień słońca – choć oczywiście nie odważyłem się czytać myśli władcy. Raaji mogło mieć swoich empatów – jeśli tak było, jakiś z pewnością pilnował w tej chwili halleh. No i wciąż miałem w głowie dość plastyczne wyobrażenie, co mi grozi, jeżeli odważę się w jakikolwiek sposób Tahji dotknąć.
Po tej pierwszej audiencji spałem prawie dwa dni. Przez mgłę pamiętam, jak dotarłem do swojego lokum – wygodnej rezydencji na tyłach kompleksu pałaców. Jechałem czymś, co przypominało zadaszony rydwan. Woźnica zazdrościł mi, że dostąpiłem zaszczytu zobaczenia władcy.
Gdy dotarłem do sypialni, padłem na łóżko jak długi. Następne kilkanaście godzin śniłem mocny, spokojny sen. Ocknąłem się, o ile pamiętam, raz. Gdy w końcu wstałem, było późne popołudnie.
Następne dni przepłynęły znacznie bardziej spokojnie. Na szczęście nie dostąpiłem przez najbliższy tydzień ponownego zaszczytu ujrzenia władcy – bo inaczej mój dar nie zdołałby się pozbierać. Przez parę dni po audiencji nie czytałem emocji – gdyż towarzyszyło temu uczucie podobne do drażnienia świeżej rany; dopiero z końcem tygodnia doszedłem wreszcie do siebie.
Musiałem jednak zostać zaakceptowany przez Tahję – na to wskazywało zachowanie radżańskich dostojników i zapewniających mi wygodę służących. Zacząłem standardowe procedury – badanie ziemi i wody, obserwowanie mieszkańców. Mój komputer powoli zapełniał się słowami i obrazami.
Tubylcy nie byli przyzwyczajeni do widoku obcych, ale zachowywali się gościnnie – mój tłumacz, Kalem, co chwila odpowiadał na skierowane do mnie pozdrowienia. Powoli też uczyłem się radżańskiego języka – kolejna zaleta empatii, stajesz się poliglotą w przeciągu paru tygodni – i zaczynałem własne, ostrożne wypytywanie. O planecie, na której się znajdowałem, istniało trochę prac, przede wszystkim na temat jej cech fizycznych. Parę tekstów na temat zwyczajów, kultury. Natomiast w dziedzinie, która mnie interesowała, znajdowała się jakaś ogromna, niepojęta wyrwa.
Raaji było monarchią – to w przybliżeniu wszystko, co mogłem się dowiedzieć na temat ustroju, zupełnie jakby nikogo wcześniej to nie zainteresowało. W archiwum Wspólnoty znajdowała się praca na temat asków – tutejszych wielbłądopodobnych stworzeń, ale nie można się było dowiedzieć, na czym oparta jest władza. W jednym z tekstów na temat kultury przetrwała sugestia, że na Raaji religia łączy się mocno z władzą. To był ciekawy trop. Zacząłem prowadzić w tym kierunku ostrożne badania.
Szybko jednak natknąłem się na nieprzebyty mur – i zrozumiałem, skąd wzięła się luka w badaniach wcześniejszych Obserwatorów, których Wspólnota wysłała wcześniej łącznie dwudziestu. Sporo jak na jedną, nieciekawą planetę – i aż sześciu z nich się wycofało, dalszych sześciu – zostało wycofanych przez Wspólnotę czy też uznanych za persona non grata. W Hax Martens zawsze kładziono nam do głowy, żeby swoją obecnością nie wywoływać żadnych niepokojów czy zadrażnień na odwiedzanych planetach. Widać jednak parę razy do tego doszło i pewnie dlatego wysłano tu w końcu empatę.
Szybko zdałem sobie sprawę, że nie dowiem się wiele z bezpośrednich rozmów – choć mój radżański stawał się z dnia na dzień coraz lepszy. „As Farhade” – słowa, które słyszałem za każdym razem, kiedy rozpoczynałem rozmowę na interesujący mnie temat, zdawały się nieprzenikalną barierą. „As Farhade” we Wspólnym oznaczało w przybliżeniu „jeśli zobaczysz”; „jeżeli zrozumiesz”. Co? – nikt nie chciał mi powiedzieć, ale zanim to nie nastąpiło, nikt nie miał zamiaru rozmawiać ze mną o czymś, co było najwyraźniej tematem tabu.
Ze słów przerzuciłem się więc na badanie myśli; starałem się zadawać takie pytania, które bezwiednie naprowadzałoby mych rozmówców na ciekawiący mnie temat. Jeśli nie byłem zbyt ostrożny, słyszałem grzeczne „As Farhade” i zagadnięty przeze mnie Radżanin odwracał się i szedł do swoich spraw. Jeśli byłem zbyt oględny, nic nie mogłem przeczytać. Powoli zaczynało mnie to denerwować. Nawet ruchomy kisiel był w tematach władzy bardziej rozmowny.
Po jakimś czasie o moim zainteresowaniu musiał dowiedzieć się Tahja – ponieważ zostałem wezwany na audiencję, choć się o nią nie ubiegałem. Szedłem na nią, przeświadczony o swojej porażce: a więc to już..? Musiało mi się w końcu to zdarzyć; nigdy wcześniej nie wyproszono mnie z żadnej planety.
Tym razem wiedziałem, z czym będę miał do czynienia i zablokowałem swoją empatię, jak mogłem najlepiej – i całe szczęście, ponieważ „chmura gradowa” stała na swoim miejscu. W sali tronowej znajdowało się jednak tylko kilku ludzi. Prawie prywatna audiencja, pomyślałem; mój woźnica będzie podziwiał ziemię, po której stąpam.
Dzięki osłonom nie odczytałem złych myśli – ale odczułem ich siłę i wzdrygnąłem się. Wizja pogruchotanych kości mignęła mi przed oczami. Tahja, podobnie jak pierwszym razem, ubrany był w białą szatę – szczupłe dłonie tonęły w długich rękawach. „Chodź” – powiedział w swym ojczystym języku. Jego spojrzenie było hipnotyzujące: ciemne, szeroko otwarte oczy, skupione na mnie, wprawiające w coś w rodzaju transu. Czy może raczej nie transu, bo cały czas byłem wszystkiego świadomy. Nie umiem tego opisać. As Farhade.
„Chmura gradowa” zrobiła krok w moją stronę i stanąłem, zdjęty nagłym lękiem. Na obrzeżach miasta widziałem kaleki ze zmiażdżonymi ramionami czy dłońmi. O nich też nikt nie chciał mówić. Znowu "as Farhade".
Tahja spojrzał jednak na swojego osobistego strażnika i rąbkiem rękawa dotknął granatowego płaszcza. W tej samej chwili poczułem, jak sięga w stronę mężczyzny - i tym razem nie mogłem powstrzymać okrzyku zdumienia. Halleh tego świata był empatą – jeśli można było to „empatią” określić. Tego nie uczono nas w Hax Martens. Widziałem…
…Wir, zagarniający wszystko wokół. Znoszący moje bariery, jakby były z tektury. Obejmujący każdą rzecz i osobę. Z wysokim, ubranym ciemno mężczyzną jako centrum wszystkiego.
…To było, jak obserwowanie genialnego tresera. Pana, nadzorcy, nie wiem – te wszystkie określenia przychodziły mi na myśl, gdyż emocje „gradowej chmury” były bardziej zwierzęce niż ludzkie. „Nie, zostań” – i dotknięcie umysłu podobne do chwycenia lekko za kark. Wysoki mężczyzna zatrzymał się w pół kroku. „Tak, wracaj” – to wszystko płynęło na tak podstawowym poziomie, że nieusłuchanie sprawiało ból. Ból odmierzony delikatnie z nagrodą – za zrealizowanie rozkazu czekała zaś całkiem konkretna obietnica…
- Ratvot – usłyszałem coś, co musiało być imieniem rudowłosego olbrzyma, ponieważ ten w końcu skinął głową i wrócił na swoje miejsce. Spojrzenie władcy znów skierowało się w moją stronę. – Nie wypytuj o mnie, Obserwatorze. Przez najbliższe siedem miesięcy.
- Dlaczego akurat siedem? – odważyłem się zapytać, ale halleh zamknął oczy. Poczułem, że moje osłony naginane są jak źdźbło trawy. Była to subtelna groźba – odgięciu towarzyszyło uczucie dotykania, jakby ktoś przesuwał leciutko dłonią po policzku. To była pieszczota, na którą w Hax Martens pozwalali sobie tylko bliscy przyjaciele. Bardzo, bardzo bliscy przyjaciele. Halleh podawał obietnice razem z groźbami - w proporcjach jeden na jeden - odmierzyć, wsypać.
Strażnicy nie mrugnęli nawet powieką. Nie otrzymali tego przekazu, albo byli już do nich przyzwyczajeni; obie możliwości wydawały się równie niepokojące. Ostrożnie spróbowałem zerwać kontakt.
- …Siedem miesięcy; obiecuję, że wszystkiego się dowiesz – wionęło wprost do moich myśli. Moje osłony były bezużyteczne jak zasłona z papieru. – Siedem miesięcy, zanim zrozumiesz. As Farhade.
To był naturalnie koniec audiencji. Audiencji, na której wypowiedziałem raptem trzy słowa. Bardzo bystrze. Oczywiście, gdy byłem już sam, w czterech ścianach mojego mieszkania zacząłem kląć i krzyczeć. Przedszkolak w Hax Martens nie dałby się tak szybko złapać w niewolę. Ale znowu… nie wiem, czy najsilniejszy z umysłów, z którym zdarzyło mi się wcześniej zetknąć, dysponował taką jak ta potęgą.
Było jasne, że moje raporty będą od tej pory cenzurowane. Tajemnica była tajemnicą i to całkiem konkretną: najwyraźniej Raaji nie chciało objawić Wspólnocie, że jej najwyższy władca jest empatą. Lub omnipatą. Na samą myśl o tym zaczynała mnie boleć głowa.
Dysponowałem kilkoma rodzajami szyfrów, dzięki którym mogłem przekazać tę najważniejszą informację – i przez parę dni nawet się nad tym zastanawiałem. Nie mogłem jednak wysłać szyfru, który wyglądał jak szyfr, to było oczywiste. Istniała również groźba, że przed złożeniem następnego raportu Najjaśniejszy Tahja wezwie mnie po raz kolejny i obierze mój umysł jak cebulę, żeby dowiedzieć się, co tam naprawdę napisałem.
Ostatecznie zdecydowałem się nie pisać nic. Moje raporty były pełne relacji z wypasu asków, zdjęć zastygłej lawy, nagrań radżańskich tańców i śpiewów. Z jedną z miejscowych tancerek udało mi się nawet zaprzyjaźnić – krótkotrwale, ale dość przyjemnie – jednak nawet to nie przybliżyło mnie do rozwiązania Najjaśniejszej Tajemnicy. Dziewczyna – miała na imię Sybia – gotowa mi było opowiedzieć historię swojego życia, a przy małej perswazji z mojej strony – również historię swojej rodziny i bliskich. Wystarczyło jednak, bym dotknął wiadomego wątku… „As Farhade” - usłyszałem. Nie zobaczyłem już jej potem nigdy więcej.
Z urwanych myśli, półsłówek, udało mi się złożyć teorię, z której byłem nawet dość dumny: Tahja jest omnipatą, jest w stanie zapanować nad wszystkimi umysłami, które znajdują się w jego zasięgu i nagina ich do swojej woli. Sprawia, że ludzie myślą, że jest kimś w rodzaju boga. Stąd przekonanie o jego „łaskach”; i wiara w to, że jest idealnym władcą. W istocie jednak to, co robił, było rodzajem niewidzialnego terroru. Terrroru, który trzymał w szachu cały naród.
Tak, byłem ze swojej teorii zadowolony. Problem polegał jedynie na tym, że nie czułem się specjalnie przymuszany, zachowałem jasność myślenia i nikt nie kazał mi bić przed Tahją pokłonów. Cenzura była, naturalnie, dość niemiłą perspektywą, ale sygnał alarmu mogłem wysłać bez problemu. „Niebezpieczeństwo dla mnie”, „niebezpieczeństwo dla ekspedycji ratunkowej” – to byłem w stanie zakodować na sto sposobów. Rzecz w tym, że nie chciałem. Pierwszy raz w swojej karierze obserwatora tak bardzo pragnąłem wiedzieć.
Miesiące mijały jeden za drugim. Językiem posługiwałem się już jak rodowity Radżanin, potrafiłem też wyczuć rozmaite niuanse, których nie potrafiłem zrozumieć wcześniej. „As Farhade” nie znaczyło zawsze tego samego; używane jako obelga było czymś w rodzaju ostatecznego „odczep się!”, poza tym mogło jednak mieć wiele innych odcieni. I wszystkie związane były – mniej lub bardziej pośrednio – z jednym wydarzeniem, które miało nadejść w niedalekiej przyszłości.
Cztery miesiące – od któregoś momentu w Raaji zaczął być odczuwany nastrój oczekiwania. Oczekiwania na co – nie miałem pojęcia, choć widziałem, że musi mieć to związek z władcą. Na co czekano? Gubiłem się w domysłach. Sporządziłem nawet listę hipotez.
...Oczywiście nie zgadłem.
W piątym miesiącu od ostatniej audiencji poprosiłem o spotkanie z halleh. Chciałem sprawdzić, czy pamięta o swojej obietnicy. Moja prośba została przyjęta, znowu miałem okazję zobaczyć Tahję na prawie kameralnym spotkaniu. Czekałem na nie z niecierpliwością, która mnie samego irytowała i drażniła. Mój umysł wciąż pamiętał delikatne dotknięcie – łagodne i dojmujące, ostrożne jak dotyk kochanka.
Żeby odwrócić swoją uwagę od tego tematu, zacząłem zastanawiać się nad stanem cywilnym Tahji. Podczas żadnych z oficjalnych okazji nie pojawiała się u jego boku małżonka. Czy małżonek – widziałem już na świecie różne formy rządów. Tarent, którym rządziło dwóch związanych przysięgą wierności przywódców, był we Wspólnocie jedną z największych potęg militarnych.
Przypuszczałem, że - ten jak mu tam? – Ratvot – był faworytem Tahji i pewnie też jego kochankiem. Nie wyglądał na krewnego ani przyjaciela – zresztą jego pragnienie posiadania imperatora było czymś zbyt pierwotnym, prymitywnym. Niewątpliwie miało podtekst seksualny – takie samo przesłanie niosła też obietnica, którą halleh złożył swemu strażnikowi podczas poprzedniej audiencji. Jednak tak potężny empata muszący zniżać się do przyrzeczenia „Nie wierzgaj, a pójdziemy potem do łóżka”..? Ta wizja wydawała mi się tak groteskowa, że aż nierealna.
Audiencja miała mieć miejsce późnym popołudniem; była więc pewnie ostatnim punktem planu zajęć władcy, który pracował – co udało mi się ustalić – od wczesnych godzin porannych. Zawsze, gdy wstawałem, widziałem już wciągniętą na maszt nad głównym pałacem chorągiew – co znaczyło, że Najjaśniejszy Tahja już urzęduje i że można się zwrócić z pokorną prośbą o audiencję. Ile mogło ich być na dzień? Mogłem tylko szacować. Liczyłem, że około stu, być może – stu pięćdziesięciu. Na pewno nikt nie domagał się przyjęcia ponad program. Wszyscy pewnie obawiali się, że Ratvot urwie się kiedyś z łańcucha i kogoś pogryzie.
To mogło być mimo wszystko zmęczenie – to musiało być zmęczenie, tłumaczyłem sobie, gdy zobaczyłem tego dnia Tahję. Halleh wydawał się jeszcze bardziej delikatny niż zwykle, miał lekko podkrążone oczy, dłonie widoczne spod rękawów były jeszcze szczuplejsze i bardziej blade. Jego „drugi głos” – jak nazywana jest we Wspólnocie moc umysłu – brzmiał jednak tak samo silnie jak zawsze, to nie mogło być nic poważnego. Mimo to… Tajha nie siedział na środku tronu, lecz nieco z boku; brzeg rękawa dotykał stale granatowego płaszcza; natomiast Ratvot… teraz dopiero zacząłem się niepokoić.
Na jego temat również miałem teorię, zrobiłem się niezły w teoriach od przyjazdu na Raaji. Przypuszczałem, że wychował się „na dziko”, co tłumaczyłoby jego niezbyt ludzkie zachowanie albo że chowano go w ten sposób specjalnie, kierując się jakimś specjalnie powziętym planem. Domyślałem się, że mógł być tresowany do życia i służenia tylko tej jednej osobie. Dajcie mi dziecko na pierwszych siedem lat, a oddam wam człowieka lub gradową chmurę.
Ratvot nadal patrzył na mnie wrogo, ale jego myśli nie były napastliwe, nie wdzierały się do mojej głowy, żeby ją obić od środka. Częściej też rozglądał się wokół, potem spoglądał znów na Tahję, jego myśli rozbrzmiewały jakimś niepokojem. Nie mogłem odczytać, jakim – olbrzym nie formułował rodzaju zagrożenia, trochę jak dziecko, które uważa, że póki coś nie ma nazwy, to nie istnieje. Ale po raz pierwszy poczułem w tych myślach jakąś odmianę – coś innego niż tylko podstawowe pragnienie posiadania i bronienia.
Halleh musiał być świadom tej mojej gonitwy myśli, ale nie odniósł się do niej ani słowem. Pomówił ze mną tylko krótko o moich dotychczasowych badaniach, o prośbie z Akademii Wspólnoty, by przysłać trochę kopii rzeźb – jacyś zapaleńcy ze Starej Ziemi chcieli zająć się radżańską sztuką. Tahja polecił mnie komuś w rodzaju imperialnego kustosza – wysoki, siwowłosy Radżanin pojawił się tylko na moment, skłonił władcy i mnie i zniknął – widocznie zbytnia świętość widoku wypalała mu oczy. Na koniec tej luźnej rozmowy halleh wyprostował się i spojrzał na mnie uważnie:
- Pamiętam o swojej obietnicy. As Farhade. Ty nie zapomnij o swojej. - Następnie odwrócił się do gradowej chmury i dotknął jego dłoni. - Odprowadź gościa do bramy.
Chciałem wymówić się, oświadczając, że to zbytek łaski; ale najwyraźniej nie miałem w tej kwestii nic do powiedzenia. Tresowanemu rudzielcowi najwyraźniej pomysł Tahji także nie przypadł do gustu. Jego myśli stały się ostre i gniewne, patrzył na mnie, jakbym był tutaj czemuś winien. Tahja przyciągnął go nieco do siebie; i olbrzym posłusznie nachylił się nad ciemnowłosą i ciemnooką drobinką.
Tym razem poczułem tylko kraniec wiru; wyraźnie halleh chciał zachować tę rozmowę dla siebie; jego umysł był dla mnie doskonale zamknięty, ściana z kamienia. Nie wiadomo dlaczego odczułem to jako stratę; z jakiegoś powodu chciałem znaleźć się wewnątrz wiru. Myśli Ratvota były dla mnie odsłonięte. Było w nich - „Pójdę, ale nie chcę iść. Zabiję go, jeśli stanie ci się coś złego”
Jeszcze raz chciałem powiedzieć, że to całe odprowadzanie to zbytek laski, ale decyzja najwyraźniej została podjęta; chwilę potem ruszyłem w najdłuższą dziesięciominutową podróż mojego życia. Miałem niejasne przeczucie, że jeśli na dłoni Tahji usiądzie przez ten czas mucha, zginę w strasznych i długotrwałych męczarniach.
Nawet umarli na Lete byli w porównaniu z Ratvotem bardzo mili – do diabła, od niektórych dostawałem od czasu do czasu grzecznościową korespondencję. Strażnika Tahji grzeczności uczono najwyraźniej w sposób negatywny: „Ratvot, waruj”, „bierz go”, „przeszkoda”.
Szedłem więc dłuuuuuugim korytarzem z kimś przypominającym żywy topór bojowy. Na szczęście nie myślał o mnie - najwyżej kontekstowo, we frazie „jeśli coś mu się stanie, to go zabiję”, która powracała od czasu do czasu jak refren. Zasadniczo Ratvot rozmyślał o halleh – była to w zasadzie jedna długa myśl, meandrująca co chwilę, jak strumień wody rozwidlający się wciąż na skałach. A więc – niepokój; potem wspomnienie o mnie („…zabiję”); później – naraz: lęk, respekt i troska; czułość. Wspomnienie władcy zasypiającego przy jego boku jak kociak.
Dlaczego ja nie podniosłem wtedy znów osłon? Być może nie przyszło mi to do głowy. W każdym razie do mojej łepetyny zaczęły napływać obrazy, które dowodziły przynajmniej jednej z moich teorii. Widziałem halleh wyłuskanego z tych wszystkich ceremonialnych szat; widziałem go, kładącego się na ozdobnych poduszkach, wyciągającego ramiona, z miłością… oddającego się tej półludzkiej istocie i zamiast odrazy poczułem niewytłumaczalną zawiść. Nie byłem zorientowany w ten sposób, przynajmniej tak daleko, jak sięgam pamięcią. Dobra, czasami mi się zdarzało. Nie wierzcie za bardzo empacie.
I do diabła, Tahja był przystojny. Nie chodziło tu tylko o jego wygląd. Empaci... empaci nigdy nie zwracają uwagi na jedynie zewnętrzne piękno. Czytanie nieładnych myśli potrafi zepsuć niejedną dobrze zapowiadającą się randkę.
Najjaśniejszy Tahja to omnipatą; tego byłem już pewny. Co z tego, zapytacie? No więc to, że każdy z nas ma jakieś pragnienia; ja mam pragnienia; wy też macie pragnienia. Nawet Wielebny Hax ma pragnienia, choć okłada je codziennie włosiennicą i batem. W telepatii, empatii jest jedna podstawowa wada: czasem wiemy dzięki niej za dużo:
„Jego kumpel z pokoju był fajniejszy”, „myśli, że mi się podoba, dureń”, „no a potem bierzemy skalpel i nacinamy tuż nad powieką” – czasem po prostu chciałbym, żeby można się było na to wszystko jakoś zamknąć. Albo pragnę być głuchy jak pień, do diaska z karierą, znam dwadzieścia siedem języków, mogę być przewodnikiem w muzeum. Czasami chcę, żeby to wszystko ucichło; ale nie mam na to żadnego wpływu.
Omnipata natomiast… omnipata to potrafi. Zamknąć, wyciszyć dowolny umysł – a potem pozwolić mu czytać znowu. I jeśli cię kocha, nie użyje tej mocy przeciwko tobie. Nie pozwoli cię zaatakować; będzie wiedział, gdy komuś choć przyjdzie do głowy, by cię skrzywdzić.
I… to wszystko dostało się temu dzikusowi! To było okropnie niesprawiedliwe. Temu… małpoludowi, któremu wystarczy tylko to, żeby ktoś chętny czekał na niego w łóżku. Pewnie zresztą nie musiałoby być to łóżko, wystarczyłby kąt jaskini. W Raaji nie widziałem jaskiń. Do diabła.
Wędrowna mantra „to go zabiję” pozwoliła mi otrzeźwieć i trochę ochłonąć. Odźwierny nie mógł uwierzyć, widząc rudzielca ze mną: widać wypaczało to jego wizję rzeczywistości. Do domu dotarłem wczesnym wieczorem. Znowu spałem jak zabity. Rano musiałem wziąć bardzo długi prysznic.
Może to był jego plan; gubiłem się już w domysłach. Czy raczej w ogóle się w nich nie znajdowałem; znów po audiencji miałem ogromnego myślowego kaca. W głowie łupało mi tak, jakby ktoś postanowił wydrążyć tam grotę. Nie mogłem przeczytać nawet bawiącego się w domu naprzeciw dziecka. I nie mogłem też uwolnić się od myśli, że ktoś – Ktoś – mógłby to uciszyć, zrobić z tym porządek szybciej, niż zdołam powiedzieć na głos „Pestera”. I że znam tego kogoś. I że widziałem, rozmawiałem z nim wczoraj, do diabła, oglądałem nawet jego występy nago. Co mój umysł powtórzył radośnie dziś w nocy. Co sprawiło, że te wszystkie jedwabne pościele z niejedwabników nadawały się rano tylko do kosza na brudy.
Na odtrutkę zabrałem się do pracy. Wyjechałem poza miasto i tam w cichości ducha zbierałem kawałki różnych skałek i próbki mchów czy innego diabelstwa. Jaskini żadnej nie znalazłem. Ból stopniowo minął, jak poprzednio.
Wróciłem po z górą tygodniu i zabrałem się do załatwiania różnych spraw, które odłożyłem na bok przed audiencją. Wybrałem na chybił-trafił do skopiowania kilkadziesiąt egzemplarzy radżańskiej rzeźby. Wszystkie przypominały mi stopioną lawę. Wcale nie założyłbym się o to, że nią nie były.
Przy okazji zaprzyjaźniłem się z kustoszem. Miły staruszek, zakochany na zabój w zgromadzonych przez pokolenia Radżanów dziełach. Trochę zapominalski. Co dzień nazywał mnie innym imieniem. Próbowałem wyciągnąć od niego trochę informacji, ale spotkałem się ze starą śpiewką. „As Farhade” – powiedziane z uśmiechem, czyli zachęta do cierpliwości. Nikt nie docenia, że jestem na tej planecie już siódmy miesiąc. Mam chyba czekać, aż askom wyrosną skrzydła.
Najwyraźniej (ktoś! w końcu!) poczuł wyrzuty sumienia, ponieważ z głębin narodowej biblioteki przyniósł owinięty w skóry foliał. Zacząłem przeglądać go z zaciekawieniem. Było to coś w rodzaju pocztu władców – tak przynajmniej wywnioskowałem po ilustracjach, ponieważ treść zapisana była w ceremonialnym radżańskim, prostym mniej więcej tak, jak sanskryt. Sankryt zapisywany lewą ręką i w lustrzanym odbiciu. Sanskryt zapisywany przez osobę, która omija sobie co niektóre fragmenty, wychodząc z założenia, że części tekstu można się przecież domyślić.
Mimo wszystko „poczet” oglądałem z zainteresowaniem; najwyraźniej Radżanie mieli zmienne szczęście do władców: po postawnym mężczyźnie przychodziło chuchro podobne do Najjaśniejszego Tahji. Nie tylko zresztą „mężczyźnie” – tu niespodzianka: Raaji miała najwyraźniej także cesarzowe; delikatne panienki i takie, którym nie chciałbym się pod rękę nawinąć. Przed Tahją rządziła właśnie taka. Zgniotłaby mnie jednym palcem.
Na niektórych obrazach pojawiali się też strażnicy, co zdawało się dowodzić mojej teorii: obrońców stawiano przy władcach bardziej „nieudanych”, tych, którzy nie potrafili się sami bronić. Bronić w sensie – walczyć w pojedynkach, ponieważ z tego, co się domyślałem, „nieudany” Tahja mógł mrugnięciem powieki zmusić całą Radę Wspólnoty do fikania koziołków. Ale może i tutaj tego rodzaju potęga nie byłaby aż tak mile widziana. Pewnie niektórym potrzeba było bardziej obcesowych znaków przewagi.
Porobiłem mnóstwo notatek. Byłem zadowolony ze swoich domysłów i wizyty w imperialnym muzeum, co z kolei ucieszyło kustosza, który był wyraźnie przygnębiony tym, że nie może mi nic wprost powiedzieć. „At Farhade”, uspokoiłem go, „ jeśli zobaczę”, co znaczyło, ze zgadzam się czekać. Na co? Nie wiedziałem nadal; ale moja lista teorii wydłużyła się jeszcze bardziej. Rozważałem abdykację (ale na rzecz kogo?). Może wśród tych trujących wulkanów wychowują gdzieś przyszłego władcę.
Jednakże… trudno mi w to było uwierzyć; wszyscy zdawali się być przekonani, że Tahja jest świetnym władcą. Na co wobec tego czekali? Dostawałem bzika reporterskiego; czułem się jak ktoś, kto z przygotowanym obiektywem czeka na chwilę, gdy wreszcie będzie mógł zrobić milionkredytowe zdjęcie. Nadal się takie zdarzają; nie wszyscy lubią okładki gazet, które ruszają się i piszczą oraz robią dziesiątki innych rzeczy (wciąż jednak nie potrafią robić kawy).
Mijał dziesiąty miesiąc mojego pobytu na Raaji, siódmy od pamiętnej audiencji. Po raz kolejny zostałem wezwany do pałacu; trzeci raz w ciągu dwóch tygodni. Teraz… coraz bardziej bałem się tych wizyt. Na ostatniej audiencji Ratvot musiał wnieść i usadzić na tronie swojego Tahję. Halleh był coraz słabszy, to widać było gołym okiem. Wcześniej był szczupły, teraz stał się wręcz chorobliwie chudy. Bałem się o to, że ten wielki niezgrabiasz zrobi mu krzywdę.
Nie groziło to chyba jednak; w odniesieniu do swego pana rudzielec zachowywał się zaskakująco delikatnie. Jego myśli też były nieco… inne. Mniej agresywne, z pewnością. Już nie spodziewałem się w jego obecności śmierci na miejscu. Śmierci… tego właśnie zacząłem się obawiać, tego, że umrze halleh. Z każdą wizytą wydawał się coraz bardziej kruchy.
…A więc na to czekałem?!
Czekałem tyle czasu na tej piekielnej planecie, żeby mi teraz umarł?! To było… tak niesamowicie, niesamowicie niesprawiedliwe, że nie chciałem dać temu wiary. Przez jedno głupie dotknięcie czekałem tyle czasu. Po to, by teraz umarł? Zacząłem budzić się z twarzą pokrytą łzami.
I głupie As Farhade! - myślałem, że komuś zrobię krzywdę następnym razem, gdy znowu to usłyszę. „Jeśli zobaczę” – co? że umiera? Że robi miejsce jakiemuś młodemu byczkowi, który będzie miał więcej sił, by wytrwać w tym parszywym klimacie?! Że odchodzi? – cholera, serce pękało mi z bólu. Chciałem coś zrobić; coś, cokolwiek, by tylko ocalić Najjaśniejszą Tajemnicę.
Ale mogłem jedynie… przychodzić na jego wezwania; ostatni raz przyjął mnie, leżąc w wielkim łożu, z którym przegrała sala tronowa. Tron był teraz pusty; nie odbywały się prawie żadne audiencje, jedynie najkonieczniejsze; korytarz przed sypialnią pełen był cichych jak mysz pod miotłą dostojników.
Ratvot… przestałem zastanawiać się nad jego przemianą. Tahja obchodził mnie o niebo bardziej, był teraz tak niesamowicie szczupły, że jego dłonie zdawały się przezroczyste. Gdy wszedłem, umysł rudzielca był w jakiś dziwaczny sposób zakleszczony na jednym obrazie: to był on sam, nagi, obejmujący skulonego, śpiącego w jego ramionach Tahję. Nie miałem sił nawet na zazdrość. Było mi wszystko jedno, do diabła, dałbym się zabić dawnej gradowej chmurze, gdyby to miało znaczyć, że halleh odzyska siły. Że przestanie znikać z moich oczu, przestanie odchodzić. Ratvot podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Po raz pierwszy chyba myśleliśmy o tym samym.
I halleh czytał moje myśli. Miał nas obu jak na dłoni, umysł niemal zawsze gaśnie ostatni, a Tahja dysponował przecież mocą… Piekła Pestery, zdawało mi się tak żałosne myśleć teraz o jakiejkolwiek sile – halleh nie był w stanie nawet sam się podnieść, jeśli siedział, to tylko oparty o rozliczne i troskliwie zgromadzone poduszki.
- Obserwatorze, minęło mnóstwo czasu – powiedział, uśmiechając się lekko i wyciągnął dłoń w moją stronę. – Podejdź.
Zbliżyłem się na jego rozkaz, nie troszcząc się o karę za zuchwalstwo. Było mi wszystko jedno, co stanie się potem; Ratvot patrzył na mnie spode łba, ponury, ale nieprzejawiający poza tym żadnych morderczych instynktów.
Chciałem zacząć jakąś pogodną, luźną rozmowę – ale głos uwiązł mi w gardle, stałem nie dalej niż stoję teraz przed wami, patrząc w oczy umierającemu telepacie, do którego wyrywało mi się serce. I obawiam się, że halleh czytał to wszystko, co myślałem, głupi, starając się z całych sił powstrzymać piekące, gotowe do łez oczy. Wszystkie głupie „błagam, nie odchodź”, „zrobię wszystko”, „proszę, proszę, proszę” – trudno było to nazwać wzorem elokwencji.
Chodź, powiedział w mojej głowie i stanąłem tuż przy łóżku; Tahja obejrzał się na swego strażnika. Ten nachylił się nad swoim władcą i pomógł mu się podnieść; podtrzymywał go lekko: na dłoniach i ramionach halleh nie było widać ani jednego sińca. Pamiętałem ten widok – strażnika i pana – jeszcze sprzed trzech tygodni; wtedy nie wyglądało to jeszcze aż tak źle. Teraz… brakowało mi po prostu słów.
Tahja spojrzał na mnie; znowu patrzyłem w te szare, łagodne oczy. Ja…
- Będzie dobrze – powiedział i wyciągnął ramiona w moją stronę, a ja… nie chciałem zastanawiać się nad tym, jak słabe jest to pocieszenie. Pochyliłem się więc i objąłem imperatora; Ratvot odsunął się lekko, jakby chciał zrobić mi miejsce.
Nie wiedziałem, co się dzieje, nie miałem siły w tej chwili tego rozplątywać; poczułem dłonie Tahji, obejmujące mnie, przygarniające bliżej. Poczułem usta władcy dotykające mojego czoła, policzka, powiek; wreszcie – domagające się odwzajemnienia pocałunku.
I poddałem się temu rozkazowi bez chwili zastanowienia, nie myśląc o niczym, o przyczynach, o konsekwencjach. Ważny był język dotykający mojego języka, ramiona obejmujące moje plecy, szum w głowie, uczucie przenikania się, dzielenia. Nie myślałem o niczym; chciałem… W końcu pocałunek się skończył. Halleh otarł się delikatnie policzkiem o mój policzek.
- A teraz żegnaj – powiedział i nagle oprzytomniałem, odsunąłem się od niego; Ratvot zaraz pojawił się obok, żeby przejąć ten nieważący już nic prawie ciężar. Dotknąłem swoich ust, patrząc na ich obu tępo; obraz zakleszczony w głowie wysokiego mężczyzny znacznie się zmienił. Teraz widać było na nim tylko jego – wciąż w tej samej, skulonej, chroniącej kogoś pozycji. Tylko Tahji nie było już obok. „Co ja zrobiłem?” – przyszło mi nagle na myśl.
Ukłoniłem się sztywno i halleh, i jego strażnikowi – który spojrzał na mnie zgaszonym wzrokiem; Tahja miał przymknięte oczy; jego umysł zamykał się leciutko jak pąk kwiatu. Poczułem, że… zrobiłem wstrętną, odrażającą rzecz; że ograbiłem z czegoś tego wielkiego mruka. Odwróciłem się i wyszedłem z komnaty; zamknąłem ostrożnie drzwi. Zrobiłem to, co chciałem, to, o czym myślałem dawno, mój umysł był przerażająco jasny. Dotarłem do mojego domu; położyłem się, sen nie przychodził. W końcu zażyłem dawkę usypiacza. Śniły mi się koszmary.
Obudziłem się, słysząc wiwaty; radosne krzyki, nawoływania; ktoś śmiał się, wzywał innych. Wiedziałem, co się zdarzyło. Z Raaji zniknął kłopotliwy, kruchy, łagodny władca. Teraz miał nastać inny. Przypomniały mi się ilustracje z księgi. Poczułem się jak przed atakiem torsji.
I kiedy ktoś przyszedł wezwać mnie do sali tronowej, nie czułem nic oprócz żalu i gniewu. Więc jak to? Zdążyli już wybrać nowego? A przedtem gdzie go trzymali – na strychu? „Najjaśniejszy Ratja” – powiedział ktoś grzmiącym głosem. Spojrzałem – i nagle ugięły się pode mną nogi:
Przede mną, kilkanaście metrów dalej, na tronie siadał właśnie mężczyzna w biało-granatowym płaszczu. Miał rude włosy. Szare, bystre oczy. Dłonie, które nigdy jeszcze nie łamały żelaznych sztab, ale które gotowe były w każdej chwili zacząć. „As Farhade”… - nawet, gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, to bym mu nie uwierzył. W to, co mówił herold; to, co widziałem teraz przed sobą.
A w chwilę potem zobaczyłem ten uśmiech – i znów poczułem dotyk umysłu: delikatny, ostrożny… Odnowienie złożonej wcześniej obietnicy.
Potem zaś usłyszałem w głowie głos:
- Farhare, Obserwatorze – „Zobaczyłeś” - Chcę, żebyś został przy mnie. Wiem, że też tego pragniesz, Kew…
…Więc chodź.
no subject
Date: 2007-06-18 09:30 pm (UTC)no subject
Date: 2007-06-19 06:33 am (UTC)Ale cieszę się, że się podobało. ^__^
no subject
Date: 2007-06-18 09:38 pm (UTC)Ładne, bardzo czyste i uporządkowane, bystra narracja - inaczej nie moge jej opisaćXD Kolega Kew ma poczucie humoru^^
Hm, więcej powiem jutro, jak się z tym tekstem prześpię^^
no subject
Date: 2007-06-19 06:38 am (UTC)Z tym starym SF może być coś na rzeczy faktycznie - ostatnio dużo czytam takich Silverbergowsko-Resnickowsko-Martinowskich historii.
Cieszę się, że podobał ci się POV Lazarusa, bardzo miło mi się go pisało (i faktycznie, dosyć "płynnie").
Dobrze, że koniec jest jasny, bo miałam pewne obawy, czy należycie wyekslpikowałam, o co chodzi XD
Dziękuję za - tą pierwszą - opinię!
no subject
Date: 2007-06-21 09:37 am (UTC)IMHO kawałek jest nieco z krótki jeszcze, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania,dlatego napiszesz ciąg dalszy, right? *pointy glare* right?
Co do zakończenia, to było przez niewyspanie, bo teraz już się domyśliłam co jest grane i czekam niecierpliwie na dalszy ciąg. Kew mi sie podoba, ale jestem bardzo ciekawa tego nowego farfocla, co zasiadł na tronie. Mam nadzieję, że będzie w nim coś więcej z dziekiej chmury gradowej, a nie tylko łagodne szare oczy *hope* Please, please, i want to see you writting wild^___^
no subject
Date: 2007-06-21 11:03 am (UTC)Ciąg dalszy postaram się napisać, niech mi się tylko zregeneruje wena.
Co do Ratvota... Nie darmo nowy władca ma na imię "Ratja" XD
...Co to takiego "farfocel"?
no subject
Date: 2007-06-18 10:52 pm (UTC)Imho nie jest to lepsze od Le Guin, powiem od razu, i od razu zastrzegam, że jeżeli Gokuma chce wiedzieć dlaczego, to prosze zadać do pytanie ma moim lj. Tutaj podaję tylko swoją impresję.
Przeczytałem dwa razy. Za trzecim razem wypiszę błędy (sporo), jak się, podobnie jak Jeza, z tym prześpię.
Podobało mi się jak pokazujesz relację trwającą dłużej niż 300 słów :) Gratuluję, oby więcej dłuższych tekstów się rodziło :) Kew ma poczucie humoru umiarkowane, ale to dobra cecha, jest oszczędny w słowach i to mu dobrze robi.
Nie cierpię rzeczy pisanych w pierwszej osobie, która zwraca się w pluralis do czytelników. My bad, mea culpa, mam tak od szczenięctwa, nie oduczy sie mnie. Nieliczni umieją to robić (i też na nich fukam:)tutaj mi to tylko zgrzytało.
Nie podobały mi się opisy, na przemian zdawkowe albo jakieś takie, na siłę wyciągnione (nie broniące sie przed pytaniem :po co tu jesteś i czemu akurat w takiej formie).
Teraz nieco miodu,żeby nie było, że na ciebie grzmię i mnie viator,jak sie zbudzi,zwymyśla :)
Podobał mi się obmyślony dobrze świat, jednolity, jednocześnie oferujący różnorodność i potencjalnie spore możliwości fabularne (nie tylko wzgl uczuć bohaterów). Podobał mi się pomysł z Tahji, to były jedyne opisy, które naprawdę łapały za mózg i serce, i nie dałyby sie wyciąć, żebym się starał.
Jestem minimalistą w pewnych kwestiach, to co piszę to moja osobista impresja, oddzielona od wiedzy. Wiedze zaprezentuję jutro,jak jeszcze kilka razy dzieło przeczytam :)
*k drukuje opowiadanie i idzie spać*
dobranoc :)
no subject
Date: 2007-06-19 05:33 am (UTC)btw, Goki, mimo wszystko dobrze, jak teks chociaż tydzień poleżakuje ;) to dobrze robi, zwłaszcza na wartswę językową-ale to zostawiam mojemu kochanemu, chrapiącemu koralowi:)
Mnie się podobało, rozsmakowałam sie w twoim świecie, Gokuma, i jak zwykle z chęcią przeczytałabym cdn :) Czy jest jakaś szansa na kontynuację? Baaardzo chciałabym zobaczyć Kewa (i jego pov;) w akcjach nacechowanych bardziej seksualnie ;) *perv mode*Polubiłam go od razu, jak k mam tarcia pierwszoosobowe, ale Kew mi naprawdę nie przeszkadzał :)jest świetną postacią, żeby zająć się trochę intensywniej swoim Raji :)
no subject
Date: 2007-06-19 06:44 am (UTC)Co do ciągu dalszego losów Kewa i Ratji - zdecydowanie tak, choć znacznego podwyższenia ratingu nie obiecuję XD
Dziękuję za przeczytanie i tak szybko napisaną opinię *przynosi w zębach mały wazonik z wodą i stawia go przed Lurine*
no subject
Date: 2007-06-19 06:55 am (UTC)Od razu powiem, że to nie jest to opowiadanie, nad którym biedzę się już od dłuższego czasu. Tamto tworzy się nadal ^^'''''''''''
Ja też cieszę się, że udało mi się stworzyć dłuższy tekst, tym bardziej, że poszło to nadspodziewanie szybko (w ciągu jednego dnia napisałam tyle tekstu, co w tamtym drugim, "piszącym się" jeszcze fiku przez dobry miesiąc). Z drugiej strony - może właśnie z tej 'pośpieszności' wzięła się część błędów.
Co do POV - chciałabym się dopytać, czy problemem jest narracja pierwszoosobowa czy kierowanie jej do "słuchaczy"? Bo drugą rzecz dałoby się trochę wygasić, "schować", pierwszą - raczej nie.
Nie rozumiem uwagi o opisach, a mianowicie tego fragmentu o ich "potrzebności" i "niepotrzebności". Które według ciebie są na przykład "zdawkowe", a które "wyciągnięte" (wszystkie pisane były w ten sam sposób i w tym samym toku narracyjnym, więc ciężko mi to stwierdzić).
Cieszę się, że tak szybko przeczytałeś. Czekam na drugi komentarz, bo może uda mi się na jego podstawie coś ulepszyć.
Dziękuję za opinię!
no subject
Date: 2007-06-19 01:45 pm (UTC)tutaj masz wszystko co chciałem powiedzieć o tym tekście :)
no subject
Date: 2007-06-20 06:47 am (UTC)Świetnie, że masz zamiar kontynuować tą opowieść Goki *nuzzle* uwagi korala odnośnie pytań antropologicznych byłyby ciekawe, gdybyś na nie odpowiedziała w cdnie :) O co tam z tą religią i władzą chodziło...
Ja tam wierzę, że kiedyś uda ci się napisać scenę lemonową *hugs* tak jak mi lemona narysować *sweatdrop* Bardzo chciałabym przeczytać dalszą część tej historii, więc sie Goki nie przejmuj niczym, tylko pisz dalej *cheer*
no subject
Date: 2007-06-21 11:18 am (UTC)Dobrze przeczytać taką opinię z rana, od razu świat wygląda przyjaźniej :)
Co do scen lemonowych to hm... tego... *sweatdrop* Odczuwam jakiś psychiczny opór po prostu w pisaniu scen powyżej PG ^^'''''
Ja też polubiłam moje postacie. Mam nadzieję, że uda mi się napisać o nich więcej.
no subject
Date: 2007-06-20 04:31 pm (UTC)Ja lubię Le Guin, i lubię jak Gokuma opisuje te "inne" widzenia świata, tak jak z Tousenem. Bardzo dobrze ci to wychodzi *nuzzles* to pytanie o religię tez mi się nasunęło, ale skoro mówisz, że będzie kontynuacja... :) to ja na nią poczekam.
Nic się nie martw, głowa do góry, grabki nie pierwsze nie ostatnie, a opowiadanie dobre :) i jak mówiłem już-dobry początek dobrej historii *popycha nosem* wszechświat chce, żebyś napisała całą opowieść, do dzieła XD
no subject
Date: 2007-06-21 09:31 am (UTC)Goki, don't mess with the universe, pisz kontynuacje^___^
no subject
Date: 2007-06-21 11:24 am (UTC)no subject
Date: 2007-06-21 11:23 am (UTC)Lubię opisywać "inne" wizje świata, dotykowe, telepatyczne... pasuje mi to po prostu.
Świat się wykluł szybciutko, więc jest jeszcze młody... mam nadzieję, że więcej o nim jeszcze napiszę.
Dobrze, że jesteś, V *węszy futro*
no subject
Date: 2007-06-21 12:30 pm (UTC)Podobało mi sie umiarkowanie, Le Guin w tym była, ale jakaś taka związana z literatura kobiecą-może dlatego tak tego świata do końca nie rozwinęłaś-za bardzo skupiłaś sie na uczuciach, nie motywacjach. To częste u piszacych kobiet, nawet antropolożki jak Urszula na to poszły ale wybrnęły zapodając ciekawe światy.
Trochę pracy i ten świat będzie ciekawy imho. Drugiej części raczej nie przeczytam, chyba, że mi Koralgol wyraźnie powie, że warto. Leń jestem, bezuczuciowy. Uczuciowość, nawet w obcych planetach, to nie moja działka.
proszę się nie poddawać i pisać dalej :)
D
no subject
Date: 2007-06-21 01:22 pm (UTC)Dziękuję, że mimo wszystko przeczytałeś moje opowiadanie - zawsze to kolejna opinia, kolejny punkt widzenia osoby, która zna mój tekst - wolę czytelnika leniwego od czytelnika żadnego.
No i cóż - szkoda mi, że opowiadanie ci się nie podobało, oczywiście, że bardziej bym się cieszyła, gdyby było inaczej.
Ale bywa i tak.
Pozdrawiam,
G.
no subject
Date: 2007-06-22 08:25 pm (UTC)Bardzo mi się Twoje opowiadanie spodobało. I sposób prowadzenia narracji, i przedstawione postaci, i sam pomysł. Po takie teksty raczej nie sięgam, bo rzadko się trafia - a przynajmniej ja rzadko znajduję - taki, który ciekawie przedstawia "obcy świat". Zaintrygowałaś mnie zaraz na początku i z niegasnącym zainteresowaniem czytałam do samiutkiego końca. Na pewno będę tutaj zaglądać w poszukiwaniu kolejnej części.
Pozdrawiam i życzę weny
Vil
no subject
Date: 2007-06-22 09:22 pm (UTC)Cieszę się, że spodobało ci się moje opowiadanie. To mój pierwszy autorki tekst, więc z niecierpliwością czekałam na reakcje na niego.
Mam nadzieję, że druga część uda mi się napisać jeszcze lepiej.
Pozdrawiam - Gokuma