gokuma: (aizen)
[personal profile] gokuma
Dzięki komentarzom Pariss i Jez odważyłam się na zamieszczenie tego fika również i na swoim LJ. Mam nadzieję, że komuś  się spodoba.

Małe wyjaśnienie na początek:

Ta historia rozgrywa się w świecie opisanym przez Charlesa Wilsona w powieści "Darwinia". Akcja tej książki rozgrywa się na początku XX wieku i opowiada alternatywną historię naszej planety. Oto któregoś dnia - z niewiadomych przyczyn - znika Europa; zamiast niej pojawia się prehistoryczny gąszcz. W niektórych ludziach budzą się zaś istoty, które mogą być kluczem do rozwiązania tego fenomenu...

 


Vale

Czarnoszary kamyk zatrzymał się na środku planszy. Elias Vale – najbardziej znany wróżbita w całym stanie Nowy Jork - westchnął z irytacją i warknął na uwięzionego w jego myślach ducha. Rusz się! Rusz się wreszcie! Kamyk drgnął niezdecydowanie, a następnie przesunął odrobinę w lewo:

- „Nig…gdy…” - sylabizowała siedząca naprzeciw Vale’a kobieta, zupełnie nieświadoma toczącej się w myślach wróżbiarza walki – „Nie… snu…”

- Nie… „Nie smuć” – poprawił Elias. – On mówi „nie smuć się”.

- Znowu? – kobieta spojrzała na Vale’a z udręką. Była młoda i ładna, ale na jej twarzy odbijało się wyraźnie zmęczenie - pamiątka wielu przepłakanych nocy. Cecilia Sire była wdową od dwóch lat i od tamtego czasu wszystkie jej myśli zajmowała żałoba po zmarłym mężu. Podczas trwającej już dwie godzinę sesji nie powiedziała właściwie nic o sobie. Każde słowo, każda jej, najmniejsza nawet uwaga, złączona była w jakiś sposób ze zmarłym małżonkiem. „Thomas wolałby…”, „Tom by chciał…”, „Thomas pewnie by uważał…”

„Najwyraźniej Thomas Sire miał zwyczaj dużo gadać” – pomyślał, nieco złośliwie Elias, obserwując uważnie przesuwającą się wolno bryłkę. Duch zmarłego był niecierpliwy – i niechętny temu spotkaniu, nie podobało mu się, że został ściągnięty z – gdziekolwiek teraz się znajdował – do małego pokoju na nowojorskiej Bridget Street. Chciał jak najszybciej odejść, lecz Vale trzymał go mocno, uwiązanego niczym dzikiego ptaka w swoim umyśle. Gdzieś tam, w obszarze astralnym, Thomas Sire wściekał się i klął, podobnie jak miał zwyczaj robić to za życia. Jako jeden z najważniejszych urzędników miasta, Sire miał często okazję rozkazywać, wydawać polecenia, którym nie można się było sprzeciwić. Te czasy jednak minęły i w pokoiku przy Bridget Street, ciasnym, wypełnionym dziwacznymi arterfaktami i dusznym od woni kadzideł, jedynym fizycznym objawem złości Thomasa Sire’a było powtarzane w nieskończoność zdanie.

- Dlaczego nie mówi nic więcej..? – zapytała nerwowo kobieta, unosząc kolejny raz jedwabną chustkę. Miała zwyczaj odwracać lekko głowę i osłaniać oczy w chwilach, gdy płynęły z nich łzy. Sentymentalne – myślał Elias – ale urokliwe. Cecilia Sire zdecydowanie nie musiała być sama. Gdyby tylko zechciała.

- Pani Sire – odpowiedział Vale, starając się jak zwykle mówić tonem, który byłby zarazem stanowczy, jak i tajemniczy – ludzie, którzy znaleźli się tam, po drugiej stronie, myślą trochę inaczej niż my. Ich umysły są zwrócone w zupełnie inną stronę… i tylko wyraźne wołanie potrafi przyciągnąć ich uwagę.

Srebrnoczarna bryłka z powrotem znalazła się na literze „N”, nadrukowanej na kwadratowej planszy. „Wreszcie koniec” – pomyślał Vale, czując, jak duch Thomasa Sire’a odpływa od niego odrobinę. W chwilę później jednak kamień zakołysał się, jakby dotknięty opuszkiem czyjegoś palca i od nowa rozpoczął swoją wędrówkę.

Trwało to już ponad pół godziny i Elias Vale zaczynał się lekko nudzić. Dzisiejsza klientka dość szybko uwierzyła w jego talent odnajdywania duchów i nawiązywania z nimi kontaktu. Nie było zresztą w tym nic dziwnego: sława Vale’a, jako utalentowanego medium, była całkiem spora i dotarła już zapewne do większości nowojorskiej socjety. Przez jakiś czas Elias Vale był nawet ozdobą i atrakcją miejscowych spotkań. Potem moda na wróżby minęła, zastąpiona wieściami o kolejnych odkryciach w Darwinii.

To były dobre czasy dla spirytyzmu, Vale musiał to przyznać. Logika stała się zabawką, zupełnie nieradzącą sobie z wyjaśnieniem dziejącego się na oczach wszystkich fenomenu. Darwinia - kontynent, który zjawił się pewnego dnia na miejscu Starego Świata, był czymś niepojętym, przerażającym i niemożliwym. Jedni podejrzewali w tym cud, drudzy - spełnienie najgorszych koszmarów, przy czym żadnego z tych rozwiązań nie można było wykluczyć. Ludzie uciekali więc do magii, zaczęli znów słuchać wróżbitów i proroków; chcieli wiedzieć – i Vale się temu nie dziwił - co stało się ich światem, jak mogło nie być Europy, jej miast, jej państw i ich mieszkańców.

Renesans przeżywała także religia. Stary Testament, ze swoją księgą Genesis, stał się jednym z najważniejszych tekstów na świecie. Niedawną katastrofę porównywano powszechnie z opisywanym tam potopem. „Kara” była określeniem najczęściej powtarzającym się w kazaniach kapłanów wszystkich wyznań. „Zostaliśmy ukarani”, „jesteśmy grzeszni”, „bójmy się i ukorzmy”.

O Darwinii – zupełnie nowym świecie – rozmawiano na poły z lękiem, na poły z zaciekawieniem, a nawet fascynacją. Była zupełnie dzika – i swą pierwotnością nęciła wielu śmiałków. Do Londynu – miasteczka wybudowanego na pamiątkę dawnej metropolii – ciągnęło coraz więcej osób: awanturników, ludzi spragnionych przygody, ale też i takich, którzy na nowym kontynencie szukali okazji i nadziei na lepsze życie. Relacje z kolejnych odkryć zajmowały niezmiennie od 1912 roku główne szpalty nowojorskich gazet.

Sam Vale nie widział nic ekscytującego w opisywanych niemal codziennie horrorach. Olbrzymie, nieznane zwierzęta, owady większe od człowieka, dżungla rozciągająca się wszędzie jak okiem sięgnąć, nie nęciły go w najmniejszym stopniu. Przeciwnie, instynkt samozachowawczy nakazywał mu traktować z rezerwą wszelkie nowe wieści. Każdy kolejny koszmar utwierdzał go w przekonaniu, by za nic nie wtrącać się w to, co się stało. Jako wróżbita, Vale powiedzieć mógł tyle, że ludzi, których pochłonęła Darwinia, nie było. Klientów proszących o skontaktowanie z kimś, kto przebywał w Europie właśnie Wtedy, odsyłał, nie chcąc tracić swojego i ich czasu. Nie było sensu, próbował przedtem po wielokroć – dusze tamtych ludzi po prostu nie istniały. Coś zabrało część świata – i to w najbardziej ostateczny sposób, jaki wróżbita potrafił sobie wyobrazić. Czymkolwiek więc owo „Coś” było – uważał Elias - było zbyt potężne, by z nim lekkomyślnie zadzierać.

Myślacych podobnie jak on było najwyraźniej niewielu: obecnie podczas przyjęć prym wiedli oficerowie z „Marquisan” – statku, który jako pierwszy dopłynął do wybrzeży tego, co jeszcze kilka lat temu było państwem włoskim. Dawną Italię pokrywał obecnie nieprzebyty las, a załoga „Marquisan” już w pierwszym dniu po dobiciu do brzegu stoczyła krwawą walkę z jaszczurkami wielkimi jak konie. Tylko chory na umyśle człowiek mógł chcieć znaleźć się w tamtych okolicach.

Ale takich – myślał Vale – nigdy jeszcze nie brakowało.

Tymczasem Tomas Sire w swojej złośliwości przemierzał po raz trzydziesty ósmy tę samą trasę.

- Proszę pani – powiedział Elias, tym razem bardziej nagląco – to naprawdę wszystko, co duch pani męża chce nam powiedzieć. Rozumiem, że spodziewała się pani czegoś innego…

Cecilia Sire westchnęła ciężko, mnąc w dłoniach zupełnie mokrą od łez chusteczkę:

- Sądziłam…- odezwała się po chwili - że będę mogła go zapytać… dowiedzieć się czegoś więcej. Emma Wiles – ta, której matka zmarła pięć miesięcy temu - mówiła mi, że dzięki panu będę mogła porozumieć się z moim mężem…

- I porozumiała się pani, czyż nie tak? – powiedział Vale łagodnie. Kobieta wzruszyła ramionami, spoglądając ponownie na wędrujący po planszy kamyk. – Pani Sire… proszę zrozumieć, że duchy po jakimś czasie przestają rozumieć ziemskie sprawy. W każdym razie może być pani pewna, że pani mąż o pamięta o pani istnieniu i chce, żeby zaczęła się trochę cieszyć życiem. Z pewnością też uważa, że dwa lata to wystarczający czas żałoby. „Powiedz coś, u diaska” – zgromił zmarłego Thomasa Sire’a, który koniecznie pragnął uwolnić się z jego uścisku – „Powiedz, a cię puszczę”. Po tej obietnicy przesuwająca się po znanym już szlaku bryłka znieruchomiała i zaczęła toczyć się nagle w inną stronę.

„T-A-K” – głosiły kolejno wskazywane literki – „T-A-K”

Kamień dobrnął do ostatniego pola i zamarł. Vale podniósł go z planszy i z namaszczeniem skinął głową:

- To wszystko, pani Sire. Nie dowiemy się niczego więcej.

Jego rozmówczyni spojrzała na niego z rezygnacją, pomieszaną z ostatnim śladem nadziei.

- …Nie – powiedział Elias stanowczo – Jego już tu nie ma.

***

Po wyjściu Cecylii Sire Elias siedział przez jakiś czas bez ruchu. Szaleństwa Thomasa Sire’a wyczerpały go niezmiernie. Przeklinając opornego ducha, spróbował podnieść się z krzesła. Bez skutku – nogi ugięły się pod nim natychmiast, nie chcąc podtrzymywać jego ciężaru. Na twarzy poczuł kropelkę potu; pomyślał, że znowu przyjdzie mu zemdleć, niczym jakiejś lady z noweli drukowanej w „New York Magazine”. Opanował się jednak i po kilku minutach podniósł się znów z krzesła. Powoli poszedł do łazienki, z wysiłkiem stawiając kolejne kroki.

Wchodząc do zimnego, oświetlonego słabo pomieszczenia, zobaczył swoje odbicie: siwowłosego, przeciętnej budowy mężczyzny, który spoglądał na niego z lustra nieobecnym wzrokiem. Vale osiwiał bardzo wcześnie, już w wieku dwudziestu paru lat jego czarne włosy zaczęły mieszać się z białymi. Obecnie był już zupełnie siwy, co w pracy stawało się nawet jego atutem: dodawało mu powagi, sprawiało, że większość jego klientów sądziła, iż ma znacznie więcej lat niż w rzeczywistości. Teraz jednak Vale z niesmakiem przyglądał się swojemu „atutowi”, wyglądającemu zupełnie inaczej przy bladej z wysiłku twarzy i podkrążonych oczach.

- Gdzie jesteś? – powiedział z goryczą do swego lustrzanego ja. – Gdzie jesteś, draniu, gdy cię potrzebuję?

Po długiej, pełnej wyczekiwania chwili, poczuł przenikliwy chłód i znajomy szum w głowie. Coś chropowatego dotknęło jego skóry, przesuwając się po karku i zaciśniętych w pięści dłoniach… Vale wstrząsnął się z obrzydzeniem i kilka razy zamrugał: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spod jego oczu zniknęły cienie, a twarz odzyskała dawną barwę. Mroźny i gorący dreszcz przebiegły po kolei jego ciało, sprawdzając, co jeszcze jest do naprawienia. Wreszcie coś pojawiło się w jego głowie i - wymiatając przedtem dokładnie wszelkie ślady Thomasa Sire’a - wygodnie umościło w umyśle wróżbity.

- No i co? – powiedział Vale pod adresem swojego osobistego boga. – Gdzieś ty się podziewał?

***

Tego wieczoru Elias Vale przyjął u siebie kilka osób. Od powrotu boga był w znakomitym nastroju, pełen energii i sił. Cecila Sire nie poznałaby na pewno w promieniejącym urokiem mężczyźnie ponurego wróżbiarza, który potraktował ją szorstko zaledwie parę godzin temu. Vale był teraz uosobieniem skupienia i empatii – i bez wysiłku przywoływał duchy kolejnych osób. Mary Rang rozmawiała po raz kolejny ze swoją zmarłą córką, Matthias Bean – ze swą pierwszą żoną. Wszystkie duchy zjawiały się w mgnieniu oka, zwabione obecnością boga; były spokojne i skore do udzielania odpowiedzi. Elias czuł się świetnie – i jego pewność i pogoda udzielały się klientom; nawet Bean (na co dzień znany polityk, aktualnie przygotowujący się do reelekcji) pozwolił sobie na odrobinę odprężenia.

Większość godzin pracy wypełniły jednak Eliasowi panny Tate. Petunia i Dalia Tate – panny od bardzo, bardzo dawna – były stałymi bywalczyniami w domu przy Bridget Street. Rozmawiały z Gladys, swoją najmłodszą siostrą, która zmarła półtorej roku temu. Cokolwiek spotkało Gladys Tate w zaświatach, nie odebrało jej żywiołowego zainteresowania losem innych ludzi. Panny Tate – mieszkające w nieco zmruszałej rezydencji przy Burbank Alley - zostawiały u Vale’a fortunę, trajkocząc jedna przez drugą o najnowszych plotkach, małżeństwach i kłótniach.

Gdy obydwie wreszcie wyszły – pozostawiając za sobą mocny zapach naftaliny – Vale przeciągnął się w fotelu. Była już dziewiąta, a w głowie krążyło mu mnóstwo myśli, pozostawionych przez duchy. Jego bóg złościł się i fukał, próbując pozbyć się jak najszybciej z domu śladów intruzów. To, że „domem” był umysł Vale’a, przestało przeszkadzać wróżbiarzowi już dawno. I nie sądził, by kiedykolwiek zaczęło – przynajmniej tak długo, jak długo istota nie wtrącała się w jego własne myśli. A nie wtrącała się: Vale czuł wyraźnie jej „osobność”, ostrożne staranie, jakie podejmował bóg, by nie naruszyć dzielącej ich obydwóch granicy. Z jakiegoś powodu – Elias wciąż nie miał pojęcia, jakiego – wróżbita był mu potrzebny w całości, myślący i działający samodzielnie, a także - zapewniający od czasu do czasu wygodne lokum.

Vale’owi nie przeszkadzał więc bóg – przeszkadzały mu natomiast obrazy. Obce, niepowiązane ze sobą, mącące jego własne myśli. Jeszcze kilka lat temu, przed 1912 rokiem, obrazy te były jedynie bladym refleksem, który znikał natychmiast, gdy Elias zrywał kontakt z zaświatami. Teraz te cudze wspomnienia krążyły mu uparcie w głowie, porwane, ułamkowe – pamiątki o czymś, co nie było jego i czego nie mógł sobie przypomnieć.

Przez parę lat ostatnich lat Vale wypracował sobie metodę pozbywania się tego problemu – i dlatego po pożegnaniu ostatnich klientek ubrał się i przygotował do wyjścia. Metoda na pozbycie się obcych myśli była jedna: utopić je w mocnym trunku – im mocniejszym, tym lepszym. Vale pił ogromne ilości alkoholu – i z tego względu prowadził raczej nocny tryb życia, dochodząc do siebie koło południa i stając na dobre na nogach w porze lunchu. Ten styl życia, mocno dziwaczny, miał swoje dobre strony: przyjęcia, na które wciąż był zapraszany i tak zresztą zaczynały się pod wieczór. Wstając zaś późno, unikał wrzasków gazeciarzy, informujących o półmilowych wężach i innych atrakcjach, które widziano ostatnio na peryferiach Londynu.

Mocował się właśnie z kluczem, gdy na ścieżce wiodącej do jego biura, pojawiła się jakaś postać.

- Kto tam? – zawołał w stronę ciemnego kształtu, obiecując sobie w duchu jak najszybciej spławić natręta. Niektórzy z jego klientów byli ludźmi dość neurotycznymi i co gorsza, niezwracającymi uwagi na pory dnia i nocy. Dlatego Vale jakiś czas temu przestał zostawać w swoim biurze na noc i przeniósł się do pokoju w starej kamienicy, wyglądającej jeszcze gorzej (o ile to było możliwe) niż straszydło na Bridget Street.

Pogrążona dotąd w ciemnościach postać podeszła bliżej i Vale zobaczył, iż natrętem jest mężczyzna: dość wysoki, ubrany w ciemny, świetnie skrojony garnitur, na który narzucony był szary płaszcz. Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej, a wtedy Vale zobaczył jego twarz: szare, lekko zmrużone oczy, ciemne włosy, ostre, stanowcze rysy. Natychmiast rozpoznał swojego gościa – widywał go bowiem wyjątkowo często, jak każdy nowojorczyk czytujący pierwsze strony gazet.

- Jeremiah Cardiff? – zapytał, nie oczekując właściwie niczego innego od potwierdzenia.

Mężczyzna skinął głową i spojrzał na niego uważnie. Przez krótki, bardzo krótki moment, Elias miał irracjonalne poczucie, że czyta on jego myśli. Stał przed mężczyzną, dziwnie oszołomiony, nie wiedząc nagle co zrobić i powiedzieć. Po chwili Cardiff przestał mu się przyglądać i odezwał się bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem:

- Przepraszam, że zjawiłem się tak późno. Moja praca uniemożliwia mi niestety inne dysponowanie czasem. Przyszedłem… skorzystać z pana usług.

Vale uśmiechnął się w duchu, słysząc w tonie przybysza lekkie wahanie. Jeremiah Cardiff – Jeramiah Arthur Dominic Cardiff – mógł być uważany za potęgę i człowieka wielkich wpływów, ale wobec dziedziny, którą zajmował się Vale, był bezradny niczym panny Tate. Elias poczuł, że stoi znów na pewnym gruncie i odezwał się swobodnie:

- Zwykle nie przyjmuję już nikogo o tej godzinie – oczy wysokiego mężczyzny zwęziły się lekko – ale dla pana zrobię wyjątek.

Odwrócił się w stronę drzwi i spróbował je otworzyć. Niestety, niszczejący od kilku dobrych miesięcy zamek wybrał sobie akurat ten moment, by zepsuć się naprawdę. Wielki, żeliwny klucz nie dawał się przekręcić w żadną stronę; Vale szarpnął go z całej siły.

- Może ja spróbuję – usłyszał za sobą zniecierpliwiony głos. Zanim zdążył odpowiedzieć, stojący dotąd za nim mężczyzna odsunął go lekko od drzwi i chwycił za klamkę. W zamku coś szczęknęło i po chwili biuro Eljaha Vale’a stanęło otworem.

- Będzie pan musiał to wymienić – powiedział do Vale’a znów tym samym, beznamiętnym tonem. Wróżbita skrzywił się:

- Nie tylko to – odparł i wymijając mężczyznę, wszedł do pomieszczenia. Gdy zapalił światło, Cardiff stanął obok niego i dopiero wtedy Vale dostrzegł, jak postawny jest jego nowy klient. Elias nie był ani drobnej ani delikatnej budowy, a mimo to Jeremiah Cardiff przewyższał go niemal o głowę, co z jakiegoś niesprecyzowanego powodu wydało się Vale’owi deprymujące. By zamaskować zmieszanie, skinął dłonią, zapraszając Cardiffa do rozgoszczenia się w pomieszczeniu. Mężczyzna zdjął płaszcz, rozejrzał się za wieszakiem na ubrania i nie znalazłszy go, położył okrycie na którymś z krzeseł. Sam usiadł na wygniecionym fotelu i spojrzał wyczekująco na Vale’a.

Wróżbita zapalił dużą, okrągłą świecę i postawił ją na środku przykrytego płótnem stołu. Wreszcie zajął miejsce naprzeciw Cardiffa i czując się nieco pewniej na ulubionym miejscu, odezwał się do gościa:

- Więc czym mogę panu służyć, panie Cardiff?

- Chciałbym… - mężczyzna zawahał się lekko, szukając najwyraźniej odpowiednich słów. - …porozumieć się z kimś.

- Z kim? – zapytał wróżbiarz, usiłując sobie przypomnieć, która z popularnych salonowych ladies odeszła w ostatnim czasie. Cardiff uchodził za kobieciarza – a pisma prześcigały się w relacjonowaniu jego kolejnych romansów. Ile z tych relacji zgadzało się z rzeczywistością, trudno było powiedzieć. Vale – który nie ufał gazetom z definicji – zakładał jednak, że jakaś część ich relacji musi być prawdziwa.

- Zna pan kompanię „Achievement”? – zaczął tymczasem mężczyzna. Vale przytaknął. Odpowiedź była zresztą oczywista: należąca do Cardiffa kompania kierowała praktycznie wszystkimi kursami płynących do Starego Świata statków. – Jakiś czas temu zmarł jeden z naszych wspólników, Mark Hammond. To z nim chciałbym porozmawiać.

Vale skrzywił się w duchu: wbrew jego wcześniejszym przewidywaniom, zapowiadał się nudny, wypełniony trudną pracą wieczór. W dodatku bez większych szans na sukces.

- Oczywiście… Zrobię to, co w mojej mocy. Ale powiem panu od razu, że to nie będzie proste. Ludzie przychodzą do mnie, by porozmawiać ze swoimi dziećmi, czy małżonkami… z kimś, z kim na ziemi łączyły ich intensywne emocje. Współpracownik… To dość wątła więź, sam pan rozumie…

- Rozumiem – powiedział z naciskiem Cardiff. – Ale mimo to chcę, żeby pan spróbował.

- A więc dobrze. – Elias rozparł się w fotelu i odetchnął głęboko. - Czy ma pan jakieś jego zdjęcie?

- Tak – mężczyzna sięgnął do płaszcza i wyjął z kieszeni gruby, oprawny w skórę notes. Następnie wydobył z niego duże zdjęcie, zrobione przypuszczalnie podczas jakiegoś okolicznościowego przyjęcia. – Otwarcie filii w Bostonie – Cardiff potwierdził przypuszczenia Vale’a i wskazał na jedną z widocznych na fotografii osób. Był to szczupły, młody mężczyzna, pogrążony w rozmowie z kobietą, poprawiającą właśnie udrapowaną na ramieniu etolę.

Elias oderwał wzrok od jasnowłosej piękności i przyjrzał się stojącemu obok niej mężczyźnie. Mark Hammond trzymał w dłoni kieliszek z winem, drugą zaś – gestykulował, usiłując wyjaśnić coś kobiecie. Wokół nich krążyło mnóstwo osób i Vale przypuszczał, że gwar przeszkadzał młodym ludziom w rozmowie. Dla porządku – jako że mogło to mu później pomóc – Elias zakonotował, że Hammond miał krótkie, pofalowane nieco włosy i drobne dłonie. Jedną z nich unosił na zdjęciu wysoko i Vale pomyślał, że to z pewnością nie jest ręka kogoś, kto kiedykolwiek w swym życiu musiał pracować.

- Kiedy umarł?

- Sześć miesięcy temu.

Vale zamyślił się: długo, stanowczo za długo. Zadanie było praktycznie z góry skazane na porażkę.

- Zna pan moje stawki? - Cardiff skinął głową. - …I dziesięć razy tyle, jeśli kontakt zostanie nawiązany. Ale tylko wtedy – uzupełnił Vale z naciskiem – gdy sam pan tak uzna.

Z tej klauzuli w swoich zasadach Elias był szczególnie dumny: brzmiała niezwykle solidnie, a jednocześnie – jeszcze nikt nie śmiał powiedzieć mu, że nic z prób kontaktu nie wyszło. Vale doskonale rozumiał: byłoby to przyznanie się, że ów ktoś zmarły – i bliski – nie tęskni wcale do kontaktu z pozostawionymi na ziemi ludźmi. Dla większości klientów Vale’a była to myśl nie do zniesienia – i zwykle oszukiwali samych siebie, przychodząc do niego nawet mimo braku widocznych efektów. Z nadzieją – domyślał się Eljah – że za którymś razem…

Nie zamierzał ich oczywiście z tego błędu wyprowadzać.

- Dobrze więc: proszę mi o nim opowiedzieć.

I Cardiff zaczął mówić – ciągle tym samym, bezbarwnym głosem. Recytował coś, co brzmiało jak przygotowany wcześniej tekst. Niewątpliwie wcześniej dowiadywał się, jak wygląda sesja u Vale’a – i spokojnie referował kolejne etapy życia zmarłego. Eliasowi do złudzenia przypominało to napisany sumiennie życiorys.

Ale niezbyt mogło mu to pomóc.

- Proszę mi powiedzieć… proszę mi powiedzieć, dlaczego chce się pan z nim skontaktować.

- Był moim wspólnikiem – padła natychmiastowa odpowiedź. - Bez niego „Achievement” nigdy nie byłoby tak dobrą firmą.

- Długo się znaliście?

- Sześć lat.

- Niech pan mówi dalej – Vale zamknął oczy i przywołał swojego boga. Istota natychmiast pojawiła się w jego umyśle, pytając o powód wezwania. Bóg Vale’a nie używał zbyt wielu słów – komunikował się raczej z wróżbiarzem za pomocą wrażeń i emocji. Znużony/chętny do pomocy – głosił jego ostatni przekaz i Vale uznał, że nie jest to zły początek. Słuchając nadal opowieści Cardiffa, zaczął budować wezwanie. „Mark Hammond”, „dobry pracownik”, „jedynak”, „21 lat”… - Elias nawlekał kolejne wiadomości, koncentrując się na stworzeniu jak najdokładniejszego obrazu. Zmarły musiał się w nim rozpoznać – i zbliżyć się do medium, na tyle, by Vale był w stanie nawiązać z nim kontakt. Wystarczała chwila – ale sukces zależał od kompletności wezwania i oczywiście, woli samego ducha.

Elias westchnął więc i spuścił lekko głowę. Spróbujmy – powiedział do mieszkającej w nim istoty. Bóg przekazał mu swoje powątpiewanie i niepokój, ale zgodnie przystąpił do dzieła. Vale skupił swoją moc i wolę…

…i trafił w zupełną pustkę.

Przez chwilę był na granicy paniki. Wzywanie kogoś, kto nie odpowiadał na głos medium, oznaczało ogromne niebezpieczeństwo: groziło roztopieniem, rozproszeniem duszy wzywającego. Było to tak, jak nagła utrata równowagi, stracenie balansu, bez możliwości oparcia się o cokolwiek. Nikt nie odpowiadał na wołanie, nikt nie odpowiadał…

Bóg Vale’a zaskrzeczał z przerażeniem i uczepił się jego aury. Wracać, wracać, wracać! – utkwiło w głowie Eliasa; wróżbiarz z najwyższym wysiłkiem spróbował oderwać się od swego wezwania. Przyzywająca nić najpierw drgnęła, rozszczepiła się na części, a potem rozpłynęła w przestrzeni astralu. Vale wrócił do swego ciała, oddychając jak wyciągnięta z wody ryba.

- I? – usłyszał, gdy tylko otworzył oczy. Cardiff przypatrywał mu się zaagitowany, wyraźnie nie wiedząc, co jego zachowanie oznacza. Elias odetchnął jeszcze raz i pozwolił swojemu bogu uporządkować rozchwiane myśli. Istota zabrała się do pracy, przesyłając mu jednak kłębek emocji, z których wyłowił obawę i zaniepokojenie.

- Tak jak się spodziewałem, panie Cardiff, niestety…

Mężczyzna potrząsnał głową, jakby nie chcąc przyjąć jego słów do wiadomości:

- Proszę spróbować jeszcze raz.

- Nie – Vale odparł stanowczo. – Proszę zrozumieć: to oznacza dla mnie ogromne niebezpieczeństwo; nie mogę…

- Żądam…

- Nie – powiedział Elias jeszcze raz. Mężczyzna spojrzał na niego tak, jakby chciał go uderzyć, a bóg Vale’a zamarł w napięciu, odbierając bijące od Cardiffa emocje. Zły/zaniepokojony/groźny/żal/smutny - wróżbita wysiłkiem woli powstrzymał się od pokazania gościowi drzwi. Cardiff siedział naprzeciw niego, spięty, zirytowany niczym rozdrażniona kobra. „Pracownik” – przemknęło przez głowę wróżbity – „Dlaczego z takiego powodu..?”

- To nie to, że nie chcę panu pomóc, ale nie mogę. Stało się dokładnie to, czego się spodziewałem. Marka Hammonda nie ma. Nie chce z nikim rozmawiać.

Na twarzy Jeremiaha Cardiffa pojawiła się emocja, której Elias absolutnie się nie spodziewał: Boli – komentował po swojemu bóg – chory/żal/smutny/boi się/ sam. Vale ze zdumieniem spojrzał swemu gościowi w oczy, a następnie powiedział cicho:

- Proszę pana… Kim naprawdę był dla pana Mark Hammond?

Cardiff uśmiechnął się gorzko i spojrzał w bok, próbując szukać wymówki czy też może znaleźć właściwe słowo. W końcu podniósł głowę:

- …Moim przyjacielem – odrzekł i popatrzył w oczy Vale’a, w którym zadziwienie toczyło o lepsze walkę z lękiem. – Proszę tak na mnie nie patrzyć. To właśnie dlatego…

Ostatnie słowa zawisły w próżni, ale Vale doskonale je zrozumiał: właśnie dlatego Cardiff nie był z nim szczery od początku, właśnie dlatego mówił o nieistotnych sprawach, które nie mogły mu w niczym pomóc…

- „Przyjacielem”? – powtórzył Elias po chwili, nie wierząc własnemu głosowi. Istota w jego umyśle wysyłała jakieś niesprecyzowane wrażenia, wątpliwość pomieszaną z zaintrygowaniem: „przyjaciel”/„przyjaciel”/tak? Głos Vale’a z jakichś powodów zniżył się niemal do szeptu:

- Był… panu bardzo bliski?

- Kochałem go – padła po chwili odpowiedź.

Cardiff znowu odwrócił wzrok, co z niewiadomej przyczyny sprawiło wróżbicie przykrość. Niewyraźnie czuł, że nie chce upokorzenia, które malowało się teraz na twarzy drugiego mężczyzny, że to niewłaściwe, niepotrzebne… Odkaszlnął i zapalił świecę, która zgasła podczas ostatniej próby:

- …Spróbujmy jeszcze raz.

Bóg burczał coś z wyrzutem, gdy Vale zaczął splatać nowe wezwanie. Odrzucił wszystko, czego użył poprzednio, z wyjątkiem imienia. Z całych sił skupił się na słowie Cardiffa, starając się odtworzyć wszystkie towarzyszące mu uczucia: „Przyjaciel” – powtórzył kilkakrotnie w duchu – „przyjaciel”. Wołanie pobiegło znowu, jak pytanie domagające się wyraźnej odpowiedzi…

…Głos wypełnił go nagle, jak chłód przenikający przez żyły:

„Wołałeś mnie…wołałeś… Jestem.”

Vale uniósł powieki, by spojrzeć na siedzącego przed nim mężczyznę: Cardiff patrzył na niego w napięciu, złączonym z nagłą, desperacką nadzieją. Elias pozwolił, żeby przebrzmiały przez jego usta słowa, które Hammond wypowiedział wyraźnie do swego kochanka:

- …I znowu nosisz ten garnitur. Mówiłem, że wyglądasz w nim jak niedźwiedź.

Jeremiah spojrzał na niego ze zdumieniem. A potem wybuchnął szalonym śmiechem, jak ktoś, kogo spotkała nagła i niespodziewana radość. Uspokajając się po chwili, Cardiff uśmiechnął się w stronę Vale’a, uśmiechem, który z pewnością nie był dla niego przeznaczony:

- Mark, Mark, Mark..! Tak się cieszę, że cię znalazłem..!

This account has disabled anonymous posting.
If you don't have an account you can create one now.
HTML doesn't work in the subject.
More info about formatting

Profile

gokuma: (Default)
gokuma

October 2022

S M T W T F S
      1
2345678
9 101112131415
16171819202122
23242526272829
3031     

Most Popular Tags

Style Credit

Expand Cut Tags

No cut tags
Page generated Jul. 3rd, 2025 07:38 pm
Powered by Dreamwidth Studios